slomke do koktajlu.
– Najprawdopodobniej przemieszczenie faz ma miejsce rowniez w nocy – zasugerowal. – A jezeli uwzglednic roznice w czasie, ktora byc dosc znaczna, to u nas jest noc, a u nich dzien.
– Gdzie „u nich” i co za „oni”?
– Mozliwe, ze tu jest kilka cywilizacji. W kazdej fazie inna.
– Konczyc rozmowki – ucial Kapitan. – Spac! Dosc na dzis!
– Nie, nie dosc! – Alik zawolal to po chlopiecemu dzwiecznym glosem. – Nie wciagnelismy flagi na maszt stacji – zakonczyl patrzac na Kapitana.
Kapitan nawet sie nie usmiechnal, tylko po prostu powiedzial:
– Zuch z ciebie.
– Na dworze ciemno – wyrazil watpliwosc Maly.
– To rozpalimy ognisko!
– Z czego? Z plastiku?
– Znajdziemy jakies kawalki drewna. Czlowiek nawet w kosmos taszczy ze soba cos drewnianego.
Zaimprowizowane ognisko zaplonelo, odbijajac sie w czarnym zwierciadle kamieni. Jego plomien spotegowany odbiciem oswiecil znajoma wszystkim Ziemianom flage ONZ, flage juz od dawna naprawde zjednoczonych narodow.
– To wszystko – powiedzial Kapitan. – „Hedona 3” wywiesila flage.
Rozdzial V
Tym razem miraz uciekal, przechodzac w nicosc. Najpierw znikal do polowy, potem widac bylo tylko waski, zielony sierp, az wreszcie „Portos” przelatywal przez zwyczajna juz przestrzen pustyni, nie napotykajac niczego zielonego – ani krzaczka, ani trawki. Bo i coz zreszta moglo wyrosnac na stopionym czarnym kamieniu?
– Nie szczesci sie nam – zauwazyl Bibl. – I zupelnie nie rozumiem, dlaczego czasami miraz posuwa sie do przodu, a kiedy indziej ucieka?
– To chyba jest niezalezne od nas. „Wejscia” i „wyjscia” w mirazach sa podporzadkowane jakims ich prawom. A nasz „Portos”, szczegolnie przy wiekszej predkosci, niesie z soba czesc naszej czasoprzestrzeni, jakas przylegajaca mikrowarstwe. Kiedy warstwa ta rozni sie struktura od miedzyfazowych laczy, „wejscie” zamyka sie. A moze jest jakies inne wyjasnienie – westchnal Kapitan.
Rzeczywiscie, jakie inne wyjasnienia mozna bylo zaproponowac w tym krolestwie niezwyklosci! Piec roznokolorowych slonc na niebie, piec roznych swiatow na planecie. Wedrujace stogi z furtka – szczelina do jakiegos kraju Po-Drugiej-Stronie-Lustra. Brodate niemowlaki o stopkach wielkoluda i ssace mleczko z wezy strazackich.
– Jezeli niemowle ma dwa metry wzrostu – przypomnial Kapitan hipoteze Alika – to w wieku dojrzalym dojdzie do dziesieciu metrow. A wiec to jednak jest jakies swiftowskie Brobdingnag w kosmosie.
– Watpie – nie zgadzal sie Bibl. – We wszystkich fazach jest jednakowa grawitacja, zblizona do ziemskiej. Gigantyczny wzrost i waga bylyby dla humanoidow wyjatkowo uciazliwe. Mozliwe, ze tutejsza bioewolucja nie jest odbiciem ziemskiej, ale nie sadze, zeby zbytnio sie od niej roznila. Problem polega na czyms innym.
– Zaraz sie dowiemy.
Rozlozysta fontanna czystego, zielonego plomienia to wznoszac sie, to opadajac tryskala bezposrednio z czarnych kamieni w odleglosci jakichs piecdziesieciu metrow przed pojazdem, nie zdradzajac najmniejszej ochoty zgasnac lub zmniejszyc sie. Fontanna nie siegala wyzej niz do wysokosci jednopietrowego domu, ale tez nie opadala nizej parteru, pozwalajac „Portosowi” swobodnie przejsc przez szczeline. Metnawoszara, zaslaniala jak kurtyna tajemnice kryjacego sie za nia swiata. Ani Kapitan, ani Bibl nie byli w stanie odpowiedziec, czy byla to sciana, czy oblok, czy tez mgla zalegajaca w kotlinie, ale, co najwazniejsze, szczelina nie zniknela przy zblizeniu pojazdu. I Kapitan zdecydowal sie. Wlaczyl detektor, ktory w przypadku zderzenia z przeszkoda nie do przebycia odrzucilby maszyne wstecz, i podobny do zolwia „Portos” ruszyl taranem w sam srodek dziwnej mgly.
Przeszedl przez nia jak noz przez maslo, bez najmniejszego oporu. Pole silowe deflektora dzialalo z sila wybuchu kumulacyjnego. Szara masa, a byla to niewatpliwie masa o nie znanym jak na razie skladzie i pochodzeniu, rozstepowala sie przed wedrowcami. Ale nie przepuszczala swiatla i przez kilka sekund „Portos” sunal w calkowitej ciemnosci, zanim nie wyrwal sie na zalana sloncem lake przypominajaca plyte boiska do pilki noznej.
Kapitan zatrzymal woz i przyjrzal sie okolicy przez okrezny, oszklony wizjer. Z tylu rozposcierala sie rowna i plaska powierzchnia ni to zarosli, ni to wysokiej trawy rosnacej tak gesta i zwarta sciana, ze nawet z bliska przypominala dwumetrowej grubosci szary dywan, ktory przy samym horyzoncie laczyl sie z bardzo ciemnym, nieznanego pochodzenia lasem.
– No i przeszlismy te szarosc – odezwal sie Kapitan. – Ciekawe, co to w gruncie rzeczy bylo?
– Szare mchy – powiedzial Bibl. – Paleozoiczna dekoracja. A ta laczka to czesc wyrebu porosla juz calkowicie trawa i opasujaca wyraznie syluryjski rezerwat. Pewnie znajdujemy sie w tym samym miejscu, w ktorym byli juz Maly i Alik. W kazdym razie w tym samym swiecie. A teraz przeksztalcimy sie w Livingstone’a i Stanleya i ruszymy w dzungle kosmicznej Afryki.
Pozostawiwszy „Portosa” zabezpieczonego oslona silowa, Kapitan i Bibl zabrali cala bron reczna i ruszyli na rekonesans w glab sympatycznej dzungli nieznanych, ale sprawiajacych wrazenie pielegnowanych przez kogos zarosli, ktore znajdowaly sie za trawnikowa polanka. Zapewne Livingstone i Stanley byli zbyt archaicznym wzorcem podroznikow, ale obaj kosmonauci w swych kremowych szortach i siatkach, chroniacych piersi i plecy przed spiekota, w zmodernizowanych helmach tropikalnych z wmontowanymi w nie miniaturowymi aparatami nadawczo-odbiorczymi rzeczywiscie przypominali uczestnikow safari z przygodowych filmow dwudziestego wieku. Zapadniete policzki, zmarszczki na czole Kapitana i szalenie malownicza holenderska brodka Bibla, okalajaca jego brazowa od opalenizny twarz, dopelnialy ogolnego obrazu.
– Idziemy razem, czy sie rozdzielimy? – zapytal Bibl.
– Razem – zadecydowal Kapitan.
Rozsuwajac gibkie, o wielkich lisciach galezie, przeciskajac sie przez sidla wiecznozielonych krzewow, za ktorymi sterczaly opisane juz przez Malego i Alika podniebne maszty eukaliptusow, Kapitan i Bibl przedostali sie wreszcie do zarosli otaczajacych druga polanke i zaczeli nadsluchiwac. Zza krzakow dobiegaly nie dzwieki jakiejs artykulowanej mowy, lecz po prostu okrzyki, wrzaski, chrypienie, swist i smiech. Nasi podroznicy ostroznie rozchylili galezie dwumetrowego krzewu, ktory zagradzal im droge, i zamarli bez ruchu w miejscu. Przed nimi pojawil sie wreszcie zamieszkany fragment humanoidalnego swiata Hedony.
Bylo tam mniej wiecej dziesieciu mlodych ludzi o wygladzie sportowcow, prawie nagich i opalonych na brazowo jak mieszkancy tropikow. Ubrani byli tylko w sandaly bez wiazan, z nie wiadomo jak trzymajaca sie stopy podeszwa i w calkiem ziemskie jasnoblekitne kapielowki. Tylko dwoch mialo ciemnogranatowe i byc moze to wlasnie wywolalo konflikt z jasnoblekitnymi. „Granatowi” stali mocno oparci plecami o siebie i bronili sie przed zawzietymi atakami przeciwnikow. Walczyli „biczami”, ktorych srebrzyste zmijki to wydluzaly sie, to skracaly, w zaleznosci od tego, skad i gdzie zadany byl cios. Ciekawe, ze ciosy te nie – pozostawialy na skorze wyraznych sladow, ale kazde celne „chlasniecie” wywolywalo grymas bolu albo zdlawiony okrzyk, a czasami ktorys z atakujacych odskakiwal na bok i z twarza skrzywiona cierpieniem rozcieral trafione miejsce. Kapitan zauwazyl, ze promieniste szpady spotykajac sie w powietrzu rozszczepialy sie, i wtedy ciosy nie docieraly do celu. Jednak nikt z uczestnikow walki nie stosowal – tego wybiegu – kazdy staral sie przede wszystkim uderzyc przeciwnika. W odroznieniu od kudlatych „niemowlakow” wszyscy byli rowno podstrzyzeni i