„Granatowy” machnal czyms podobnym do klucza francuskiego. I wlasciwie nic sie nie stalo: nic nie zagrzmialo, nie blysnelo, nie zaswistalo. Bibl, ktory zdazyl juz podciagnac Kapitana do „Portosa”, poczul tylko lekkie, prawie niezauwazalne, jak uzadlenie komara, uklucie. I stracil przytomnosc nie zdazywszy wylaczyc pola ochronnego.
Rozdzial VI
Ocknal sie w calkowicie przezroczystym pokoju, ktorego brzegi byly ledwo zaznaczone. Matowy sufit oslanial przed blaskiem slonca, a scian w ogole nie bylo widac. Wokolo, az po horyzont, ciagnelo sie sztucznie Wyhodowane albo specjalnie przystrzyzone pole – trawnik. Ani krzaczek, ani drzewko nie zaklocaly jego harmonijnej jednobarwnosci, ktora siegala do niebieskiego skraju nieba. Nic nie odwracalo uwagi, nie rozpraszalo, nie przeszkadzalo. W tej zoltawozielonej prozni dobrze sie myslalo, kojarzylo. Nawet mebli nie bylo i lezeli obaj z Kapitanem po prostu na poduszce powietrznej w odleglosci trzech, czterech metrow jeden od drugiego, w tych samych ubraniach, z tym samym wyposazeniem, przy czym ani promienniki, ani granaty nie obciazyly sprezynujacej przezroczystej blonki podwieszonej pod nimi, jak jakis niewidzialny hamak. Bibl dotknal jej – rzeczywiscie sprezynowala i uginala sie jak napieta guma. Z daleka wydawalo sie, ze Kapitan po prostu zawisl w powietrzu milczacy i nieruchomy. Martwy? Bibl zaczal nadsluchiwac. Rowny oddech kolegi uspokoil go, spi.
Bibl usiadl w swoim hamaku i hamak natychmiast przeksztalcil w fotel – dawaly sie nawet wyczuc bardziej twarde porecze. Zerwal sie i sprezystym, energicznym krokiem podszedl do Kapitana.
– Cudenka, Kep – zawolal, traciwszy spiacego w ramie. – Niech sie pan obudzi!
Kapitan otworzyl oczy i blyskawicznie, jak cyrkowiec, stanal na rowne nogi, gotow do obrony. Uczynil to instynktownie.
– Bibl? – zdziwil sie nie wiadomo czemu. – Co sie stalo? Ach, tak! Przeciez nas stracili.
Bibl natychmiast przypomnial sobie wszystko. Ich ostatni skok do „Portosa”. Kapitan pada. Czerwonoskorzy w niebieskich kapielowkach spowici tlustym dymem granatu. Ciagnie Kapitana do pola ochronnego terenowki. Uklucie. Wszystko znika. Ciemnosc.
– Najprawdopodobniej przeniesiono nas do tej kolby z blonki powietrznej. Jezeli zrobili to ludozercy, to pewnie chca nas podtuczyc. A moze po prostu do zbadania, nie wiem.
– Jaka kolba? – nie zrozumial Kapitan.
– Niech sie pan lepiej rozejrzy.
Kapitan obejrzal niewidzialne sciany, zielone morze trawnika, sprobowal noga sprezynujacej podlogi, podszedl do tego, co wydawalo byc sciana, oparl sie o nia piescia – piesc weszla na cwierc metra w cienka, jak w bance mydlanej, zlewajaca sie z powietrzem blonke i odskoczyla do tylu.
– Nie puszcza – powiedzial Kapitan. – A skad plynie powietrze?
– Moze jest gdzies niewidzialne okienko albo wentylator – zasugerowal Bibl.
Kapitan w milczeniu obszedl domniemana przestrzen „kolby”, wszedzie probujac wytrzymalosci scian i wszedzie sciana uginala sie i znowu napinala.
– Dobrze nas zamkneli.
– Moze pociagniemy promiennikiem? Wydaje sie, ze to odpowiedni moment.
– Nie sadze. Lepiej poczekajmy. – Kapitan jeszcze raz rozejrzal sie po przezroczystej klatce. – Rzeczywiscie przypominalo to laboratoryjna kolbe. Ciekawe, na czym spalismy? Na tych powietrznych poduszeczkach?
Lozka, ktore staly sie juz fotelami, w dalszym ciagu byly ledwo widoczne. Bibl nie omieszkal zauwazyc:
– Dlaczego ignoruja barwe? Gdyby fotele byly, powiedzmy, niebieskie, sciany rozowe, sufit zbielal, a podloga…
Przerwal w pol zdania. Doslownie oniemial, zaskoczony; Sciany blyskawicznie nabraly rozowego odcienia, wiszace w powietrzu fotele jakby wymalowano ultramaryna, a zacieniajacy sufit obloczek stal sie mleczno-bialy. Tylko podloga „nie domalowana” przez Bibla pozostala tym, czym byla – przezroczysta, zielona blonka.
– No, taaak – powiedzial Kapitan.
Bibl usiadl w milczeniu w niebieskim fotelu bez nozek, podskoczyl na nim, pomacal, utonal w jego objeciach.
– Nie najgorzej. Ciekawe, jak to sie dzieje?
– Zwyczajnie. Na szczupaka rozkazanie, niech sie wola moja stanie. – Kapitan rownie wygodnie usiadl naprzeciwko. – Tylko stolu brak.
I natychmiast pojawil sie stolik. Szklistomatowy, prostokatny, ale bez nozek, tak jak fotele. Po prostu w powietrzu przed nim zawisla deska.
– Skoro trafilismy do bajki, to nalezy zachowywac sie jak w bajce – powiedzial Kapitan. – Osobiscie wypilbym cos rozgrzewajacego.
– Ja tez.
Na stole, bezposrednio z powietrza, zmaterializowaly sie dwa dziwne puchary z wklesnieciami na palce, napelnione gestym, rozowawym plynem.
Bibl sprobowal: smaczne. Wypili. I natychmiast mysli nabraly szczegolnej precyzji, ruchy lekkosci, a wzrok ostrosci.
– Dobre! – zawolal Kapitan. – A moze jeszcze sobie czegos zazyczymy?
– Zyczylbym sobie zobaczyc czarodzieja. Nikt sie nie zjawil.
– Moze w ich slownictwie nie ma pojecia „czarodziej”? – zauwazyl Kapitan. – Moze powiemy tak: kogos, sposrod tych, ktorzy umiescili nas tutaj i wypelniaja nasze zyczenia.
– Jestem – odezwalo sie w ich umyslach.
Telepatyczne wezwanie dobieglo z drugiej strony i gdy obrocili sie, zobaczyli smagloskorego Hedonczyka w granatowych kapielowkach i siatkowej koszuli, o ile te niciana konstrukcje mozna by nazwac koszula. Nici scisle przylegaly do ciala i niczym nie byly polaczone. Do czego sluzyly? Oslanialy od slonca i spiekoty? Przeciez nie mogly ochronic ani przed wahaniami temperatury, ani przed promieniowaniem slonecznym.
– Mylicie sie, tworza cieniutka warstwe powietrzna o zadanej temperaturze. Teraz jest ona o wiele nizsza od temperatury otaczajacego powietrza.
– Ale wielu z was chodzi nago – powiedzial Kapitan.
– Tylko dzieci.
Mowiacy, a wlasciwie przekazujacy swe mysli Hedonczyk byl rownie mlody, wysoki, atletycznie zbudowany i przystojny, jak jego wspolplemiency w samych kapielowkach. Tylko oczy jego byly bardziej myslace, a usta, jak sie wydawalo Biblowi, ukladaly sie jakby w usmiechu.
– A ile ty masz lat? – zapytal.
– Trzy lata.
Nawet w mysli starajac sie nie okazac zdziwienia Bibl zadal jeszcze jedno pytanie:
– Kiedy u was staja sie doroslymi?
– Ja jestem juz dorosly.
– Ale dzieci wygladaja u was tak samo.
– U nas wszystkie dzieci wygladaja tak samo.
– Starcy tez?
– U nas nie ma starcow.
– Nikt nie dozywa starosci?
– U nas nie ma starosci.
– Wszyscy umieraja mlodo?