– Pomyslales o komputerze? – kontynuowal Bibl, zwracajac sie chlopaka w blekitnych kapielowkach, ktory zaczynal juz spogladac na nich podejrzliwie. – W naszej szkole to sie nazywa inaczej. Maszyna, ktora za ciebie mysli, podpowiada ci, wlazi ci do glowy i uklada na poleczkach rozmaite glupstwa. A ty budzisz sie i juz wiesz wszystko. Tak?
Hedonczyk zarzal jak kon. A Bibl, nie dajac mu sie opamietac, dalej:
– Czego sie dzis uczyliscie?
– Liczenia – niechetnie odpowiadal Hedonczyk. Ten przeciagajacy sie egzamin wyraznie zaczynal go juz nudzic. – A potem gry w „tro”.
Kapitan uslyszal „taro” i poprosil, zeby powtorzyl.
– Warcaby – wydalo sie im obu. – Dwanascie kwadracikow poziomo, dwanascie pionowo. Pomnozysz?
– A ty?
– Nawet lepiej potrafie. Dwadziescia siedem razy dwanascie i podzielic przez jedna dwunasta. No?
„Maja dwunastkowy system liczenia” – pomyslal Bibl i powiedzial glosno:
– W mysli nie potrafie. Bez maszyny liczacej sie nie uda.
– Na maszynie kazdy duren potrafi. A ja w mysli. Dorzucili mi za to dwa tuziny jednostek. A za wyobraznie minus.
– Dlaczego?
– Nie rozwiazalem testu. Szesc prob, a na tablicy zera.
– Na jakiej tablicy?
– Swietlnej.
– Poddaje sie – szepnal Bibl do Kapitana. – Mam dosc. Jeszcze troche i wpadniemy. – Ale mimo to zadal swoje ostatnie pytanie: – A po co wam te umowne jednostki?
– Nie uzbierasz normy, to koniec z toba. Chlepcz znowu te babelaje z rurki do lewatywy.
Kapitan uslyszal: z „gumowej kiszki”. Ale sensu obaj nie uchwycili i co najwazniejsze, „blekitny” to zrozumial.
– Nie jestescie ze szkoly. A skad, nie wiem. Biore do niewoli – oznajmil i chlasnal srebrzysta zmijka.
Kapitan rzucil mu sie pod nogi i przewrocil na ziemie. Obaj natychmiast zerwali sie, ale Kapitan uprzedzil go o sekunde i bolesnym chwytem zmusil mlodego czlowieka do wypuszczenia „bicza”.
– Bibl, prosze podniesc te jego zabawke – powiedzial nie odwracajac sie. – A ty juz teraz wiesz, kogo mozna, a kogo nie mozna brac do niewoli.
Hedonczyk nie byl tchorzem. Ale i trzeci jego skok – widac mial zamiar ugryzc Kapitana – przyniosl rownie oplakany skutek. Nawet nie ruszajac sie z miejsca Kapitan lewa reka przerzucil go przez glowe. Dla kosmonauty, wyszkolonego we wszystkich rodzajach samoobrony, hedonski uczen, nawet o figurze kulturysty, byl niewiele grozniejszy od ziemskiego chlopaczka. To ostatnie niepowodzenie zalamalo Hedonczyka. Nie ogladajac sie, nie probujac wstawac, na czworakach poczolgal sie w krzaki.
– No i po wszystkim – powiedzial ze smutkiem Kapitan. – Kontakt zakonczony.
– Nie mielismy innego wyjscia, Kep – powiedzial Bibl. – Co mielismy robic? Podstawiac plecy pod ich „bicz”?
– Ale mimo wszystko zal mi chlopaka.
– Mordercy? Przeciez to mordercy. I nie miej wyrzutow sumienia. – Bibl wskazal na martwe, obrocone ku sloncu twarze: – Obawiam sie, ze tu panuja inne zasady moralne, Kep, i ze to nie z nimi musimy szukac kontaktu.
Kapitan zamyslil sie.
– Wracamy? A moze zaryzykujemy maly spacer? Kolo tych eukaliptusow. Nic nie bedzie utrudniac obserwacji. Dostrzezemy kazde niebezpieczenstwo.
– Ten chlopak moze sprowadzic pomoc.
– Przy naszym uzbrojeniu, Bibl, mozemy sie niczego nie obawiac na wet w dzunglach Prokli. „Bicze” to dziecinne zabawki w porownaniu z pneumoodrzutnikami. A przeciez mamy jeszcze i granaty, i „pasy”. Niech sie tylko pokaza.
„Nawet najbardziej doswiadczony i majacy szczescie zwiadowca czasami sie myli” – pomyslal Bibl, ale nie sprzeciwil sie Kapitanowi. Alejka byla przyjemna i jasna. Gigantyczne maszty eukaliptusow z ich liscmi – nozami zwroconymi krawedzia ku sloncu nie zatrzymywaly ani jednego promyka. Piasek, trawnik, kamyki. Dziesiec minut… dwa dwadziescia… pol godziny. Nic sie nie zmienialo w otaczajacym krajobrazie.
– Chcialoby sie przeleciec po takiej alejce na poduszeczce powietrznej – westchnal w rozmarzeniu Kapitan. – Czuje sie jak w uzdrowisku!
Ale Bibl milczal, nie odrywajac oczu od linii rosnacych za eukaliptusami wiecznozielonych krzewow z grubymi, jakby kartonowymi liscmi. Ciagnely sie rownolegle do alejki, zwarte i geste jak przystrzyzony zywoplot.
– Cos pana niepokoi, Bibl?
– Krzewy. Z kazdej strony mozna do nas podpelznac.
Kapitan zatrzymal sie i powiedzial:
– Czegos nas jednak uczyli w sluzbie kosmicznej.
Z otchlani jednej ze swoich niezliczonych kieszeni wydobyl miniaturowe slupolazy, przyczepil je do butow i z malpia zrecznoscia blyskawicznie wspial sie do gory po wyzloconym sloncem pniu. Osiagnal wysokosc jakichs dziesieciu metrow, rozejrzal sie wokolo i rownie szybko zsunal sie na ziemie. Twarz mial skupiona i powazna.
– Zgadl pan, Bibl, a ja znowu sie pomylilem. Pelzna dwoma kolumnami z prawej i z lewej strony.
– W blekitnych kapielowkach?
– Nie zwrocilem uwagi. Czy to nie wszystko jedno?
– Przyszli mi do glowy „granatowi”. Pomyslalem, ze moze znowu spotkaja sie dwa wrogie obozy?
– Nie, Bibl. To na nas poluja.
– A wiec wlaczamy „pasy”, Kapitanie?
– Ty pierwszy.
„Pas” nie unosil od razu. Przez moment czlowiek powoli wzbijal na wysokosc okolo pol metra, a potem, rozcinajac ze swistem powietrze, lecial lukiem jakies dwiescie, trzysta metrow. Bibl przelecial jak torpeda i wyladowal miekko i cicho. Po krotkiej chwili dogonil go Kapitan.
– Powtorzymy?
Powtorzyli. Jeszcze trzysta metrow i jeszcze trzysta. Gdzies tutaj trzeba zakrecic w lewo. W oddali widnialo juz pasmo szarych mchow. Kapitan spojrzal na kompas i ustalil kierunek.
„Portosa” znalezli dokladnie w tym samym miejscu, w ktorym go opuscili, ale teraz nie bylo ono juz puste. Okolo dwudziestu mlodziencow w granatowych kapielowkach tloczylo sie wokol maszyny, nie bedac w stanie zblizyc sie do niej bezposrednio; pole ochronne niweczylo ich proby. Skok Kapitana zauwazono i gdy ladowal, nie dano mu nawet schwycic za bron: zabraklo doslownie ulamkow sekundy. Cos niezauwazalnego i bezdzwiecznego uklulo go w policzek i natychmiast runal w ciemnosc.
Bibl widzial to wszystko z powietrza. Mogl przedluzyc skok, przejsc w lot swobodny, ale gdzie ma ladowac? Jezeli opusci sie na ziemie za „Portosem”, nie bedzie w stanie pomoc koledze. Gdy zatrzyma sie przy Kepie, nie zdazy nic zrobic: maja jakas zagadkowa, bardzo celna bron. Musi wiec atakowac w locie. Przelecial nad „Portosem”, odczepil granat gazowy, zawrocil i na duzej szybkosci, znizajac sie do czterech, pieciu metrow, cisnal granat gdzies miedzy pojazd a grupe szalejacych nagusow w granatowych kapielowkach. Natychmiast niewysoki oblok dymu okryl ich lepka i tlusta ciemnoscia. Kapitan lezal nieprzytomny w odleglosci trzech metrow od wozu. Teraz mozna bylo wyladowac, schwycic kolege pod ramiona, dowlec do „Portosa” i wylaczyc pole ochronne. Bibl tak wlasnie zrobil. Nic mu nie przeszkadzalo: oblok czarnego dymu zagradzal droge Hedonczykom. Ale jeden, niezauwazony przez zajetego Kapitanem Bibla, przedostal sie mimo wszystko.