zabarwionych slonc planety. Obserwuje sie je niezbyt czesto i nieregularnie, wylacznie przy jakichs, do tej pory przez nas wyjasnionych, przeksztalceniach tutejszej atmosfery. Zazwyczaj sa to warianty tych samych obrazow: budowle o dziwnej architekturze, ruchome drogi, spiralopodobne konstrukcje rurowe zblizone do gigantycznych synchrofazotronow, linie automatyczne przypominajace modele fabryk, i ludzie, ktorzy zazwyczaj nigdzie sie nie spiesza, niczym sie nie zajmuja, czasami sa calkiem nadzy. Obrazy sa zamglone, widmowe i przezroczyste, czasem znieksztalcone jak odbicie w wodzie. Przy probie zblizenia miraze odsuwaja sie, a jesli mimo wszystko uda sie do nich podjechac znikaja, rozplywaja sie w zielonkawej, pylopodobnej mglawicy”.
„Zycie u nas toczy sie jak na kazdej pozaziemskiej stacji kosmicznej. Syntetyczna zywnosc, gimnastyka, sen, praca, krotki odpoczynek – piwo, szachy albo filmoksiazki. Czasami bezplodne wycieczki na brzeg i w glab oceanu, czasami obserwacje astronomiczne, rowniez bezplodne, i przede wszystkim polowanie na miraze o wschodzie i zachodzie kazdego kolorowego slonca. Wydaje sie, ze jest jakas prawidlowosc w zabarwieniu mirazy”.
„Wczoraj po raz pierwszy zblizajac sie do mirazu wyrznelismy w silowe pole obronne. Miraz byl wyjatkowo wyrazny, a pojawil sie, podobnie jak poprzednio, z kolorowego klebka pylu toczacego sie po czarnym lodowisku. Byl podobny do przyplaszczonej malej traby powietrznej. Ten wir powietrzny otworzyl sie, a moze pekl i zobaczylismy, jak czarny, nadtopiony kamien przechodzil bezposrednio w tasme – eskalator, przesuwajaca sie wzdluz konsoli komputerow o nieznanym przeznaczeniu. Mechanik od razu wlaczyl szosty bieg i rzucil maszyne na miraz. Ale zapomnial wlaczyc przy tym deflektor. Zwyczajna pomylka, nie nacisniety na czas przycisk, nie wlaczona lampka, jakis kontakt, ktory nie zaskoczyl w mozgu. Miraz odpowiedzial uderzeniem na uderzenie: z taka sama sila odrzucilo nas wstecz. Mechanik i geolog zgineli na miejscu. Doktor ma zlamane obie nogi – lezy w gipsie. Tylko ja wyszedlem bez szwanku, w zwiazku z czym jestem zmuszony przejac wszystkie sprawy zwiazane z ekspedycja”.
W nastepnym komunikacie zabrzmialy nuty powaznego zaniepokojenia:
„Musialem zrezygnowac z samotnych badan planety. Nie moge ryzykowac i zostawiac Doka bez pomocy. Zlamania zrastaja sie zle. W dodatku przez caly czas trzeba sie bronic. Miraze obecnie nie uciekaja przed czlowiekiem, lecz atakuja i przesladuja. Spotkalem zielone tornado w odleglosci zaledwie kilku metrow od stacji. Szlo w moim kierunku i najprawdopodobniej by mnie dopadlo, gdybym nie zdazyl dobiec do drzwi. Innym razem zobaczylismy przez okno, jak tuz obok pojawil sie tropikalny las. Wyszedlem, wtedy las przysunal sie blizej. Gdyby nie promiennik, galaz gigantycznej paproci ugodzilaby we mnie, ale zdazylem ja odciac wiazka plomienia. I wszystko zniknelo”.
Ostatni komunikat byl zupelnie krotki:
„Moj promiennik to wierna i jedyna bron w walce z atakujacym nieprzyjacielem. Czasem musze go uzywac kilka razy dziennie. Juz nie wychodze poza obreb stacji. Przysylajcie zmiane, dopoki nie jest za pozno”.
Na tym wiadomosci sie urwaly. Proba nawiazania wideolacznosci bez udzialu nadawczo-odbiorczej aparatury stacji kosmicznej nie przyniosla rezultatu: wyladowania atmosferyczne znieksztalcaly obraz. Wydawalo sie, ze cala przestrzen w tym rejonie nasycona jest elektrycznoscia.
Z komunikatami „Hedony 2” Kapitan zapoznal sie w archiwum Sluzby Kontaktow. W instrukcji byly one tylko streszczone. Instrukcja nie przytaczala rowniez rozmowy, ktora Kapitan przeprowadzil z dyrektorem Sluzby:
– Wyslesz ekspedycje?
– Oczywiscie.
– Uwzglednij kandydature ziomka. Leningradczyk nie zawiedzie.
– Uwazasz, ze tamci zawiedli?
– Oczywiscie, ze nie. Po prostu mieli pecha. W pierwszym starciu z Nieznanym stracili trzech ludzi.
– Sadzisz, ze wy bedziecie mieli wiecej szczescia?
– Postaramy sie wykorzystac doswiadczenie poprzednikow. Cos niecos juz wiemy. A poza tym moja zaloga jest obecnie wolna.
– Co ona soba przedstawia?
– Sam Bibl wart jest tyle, co dziesieciu specjalistow.
– Nie macie geologa.
– Zagadki planety nie beda rozwiazywac geolodzy, lecz psycholodzy. I specjalisci do spraw kontaktu.
– Myslisz, ze sie przydadza?
– Jestem pewien.
Teraz musial swoje przekonanie wesprzec dowodami. Kazal zalodze przerwac gadanine o Hedonie. Nalezy wziac sie w garsc, nie dekoncentrowac sie. Ktoz wie, co ich oczekuje w trakcie najblizszego kwadransa? Kogo znajda na stacji – zywych czy martwych?
– Schodzimy do ladowania – oznajmil Alik.
Piec kolorowych slonc przesunelo sie poza obrzeze iluminatora, znow ustepujac miejsca przymglonemu, srebrzystemu dyskowi planety. Bibl nacisnal przelacznik i usunal filtr. Wyraznie bylo widac ciemnoszara plame kontynentu, przypominajacego odwrocona do gory nogami Afryke, plynacego swobodnie w otaczajacym go oceanie, jak tratwa zmierzajaca po jakims swoim niezauwazalnym i nie dajacym sie obliczyc kursie.
W miare zblizania sie plama ciemniala, rozmyty tusz gestnial, a znieksztalcona Afryka zmieniala sie w czarne wieko fortepianu. Rakieta znizala sie, pozwalajac dojrzec i obwiedzione biala linia granice naturalne go kosmodromu, i wiezyczke stacji kosmicznej, wetknieta jak cieniutki igielka w czarny, nadtopiony kamien.
– Flaga opuszczona – zauwazyl Alik.
Opuszcza sie ja, gdy zaistnieje niebezpieczenstwo; to sygnal, ostrzeze nie dla kosmolotow. Moze oznaczac radiacje lub epidemie. I jedno, i drugie bylo wykluczone. Wszyscy trzej o tym wiedzieli i zagadkowosc co mialo nastapic, niepokoila i zaostrzala uwage. Gdy rakieta wreszcie wyladowala w odleglosci okolo kilometra od masywnego budynku stacji, milczenie czarnej pustyni stalo sie jeszcze bardziej zatrwazajace. Nikt nie podniosl plastikowych zaluzji w oknach, nie wybiegl na spotkanie.
– Co z nimi? Powymierali wszyscy, czy co? – zapytal po rosyjski Maly, dwumetrowy, rudowlosy dryblas w wieku trzydziestu, trzydziestu paru lat.
Na pierwszy rzut oka przypominal Skandynawa lub Irlandczyka, choc urodzil sie i wychowal w Leningradzie, podobnie jak i dowodca. Szesnascie lat spedzonych w kosmosie nie przygarbilo jego postaci, a raczej wyprostowalo go jeszcze bardziej i jednoczesnie rozwinelo jego barki i tors. Wprawdzie algol byl na Ziemi pod koniec dwudziestego pierwszego wie ku jezykiem miedzynarodowym, dublujacym jezyk maszynowy, jednak ze Maly, podobnie jak reszta uczestnikow ekspedycji, najchetniej poslugiwal sie jezykiem swego dziecinstwa. Pierwszy sprzeciwil sie „algolizacji” Bibl, ktory zmusil Alika do uczenia sie na pamiec calych stron Puszkina i Majakowskiego. „Algol, algol – mruczal – ale Puszkin mimo wszystko pisal po rosyjsku… Kocham cie, Grodzie moj Piotrowy; twych zwartych ksztaltow kocham lad… No, teraz ty”. I Alik obdarzony pamiecia jak komputer recytowal dalej do wskazanego wersu. Ale jego gusta nie ograniczaly sie do klasyki. Z takim samym zapalem cytowal rowniez matematyka Merle’a, ktory odkryl prawo wielofazowosci przestrzeni i wspolczesnego poete Ejsmonta, genialnie laczacego liryke i algol.
– Czarna, pustynna planeta – wyglosil z patosem odszukawszy w pamieci odpowiednie rymy – pod noga dzwieczy jak metal…
Kapitan skrzywil sie, nie lubil patosu.
– Daj spokoj – uciszyl Alika. – Zlez z koturnow. Patrz i sluchaj. Dzwieczy? Nic nie dzwieczy. I to wcale nie metal, ale nadtopiony kwarc. – Jeszcze raz uwaznie rozejrzal sie wokolo i dodal: – Widzicie pyl? I zadnych sladow – ani pojazdu, ani czlowieka.
– A jezeli maja poduszkowiec?
– Przeciez gdzies musialby sie zatrzymywac. Nawet przy drzwiach nie ma sladow. Moze juz nie wychodza na zewnatrz?
Cala czworka w milczeniu przypatrywala sie kopulastemu budynkowi stacji. Dzielilo ich