niego czyms niezwyklym. – A wiec to prawda! Teraz bedzie odnaleziony nie tylko T.
Alik w dalszym ciagu w zamysleniu patrzyl na drzaca wskazowke.
– Nie wiem – odparl niepewnie. – Moze „bariera swietlna” to granica z „dwoma stronami”? Moze to juz predkosc ujemna? Moze predkosc nie wzrasta, ale maleje w miare oddalania sie od bariery?
Prawde mowiac, Maly niczego nie zrozumial. Zapytal tylko:
– Dlaczego wszystko sie zatrzymalo?
– Wyjasnilbym to tak… – Alik uwaznie dobieral slowa. – Mowiac w uproszczeniu: czas to linia prosta, powiedzmy, w kartezjanskich koordynatach. Na barierze swietlnej, z niewiadomych przyczyn, czas jakby sie zakrzywial tworzac petle, odrostek od ogolnej prostej. Ta petla zaczyna sie i konczy na wykresie w jednym punkcie, w jednym momencie. No i teraz wlasnie obserwujemy ten moment, mgnienie, chwile, nazywaj to, jak sobie chcesz, jednym slowem, kwant czasu.
– Kwant to nie moment.
– Przeciez mowilem w uproszczeniu: i o wykresie, i o kwancie. Chodzi tu o najmniejsza jednostke. Umownie: okres, ktory potrzebuje swiatlo, aby pokonac srednice jadra atomu. Albo jakis inny okres, skad moge wiedziec! Mozna tu przyjac i setne, i tysieczne czesci tej dlugosci. Okazalo sie, ze czas, ktory jeszcze przez Lobaczewskiego uwazany byl za miernik wszelkiego ruchu, jakby zamieral, przyblizajac sie nieskonczenie blisko do zera. Oto, dlaczego wszystko sie zatrzymalo – dla nas, oczywiscie, tylko dla nas! – prad w przewodach, wiazki protonow w akceleratorze, no i twoja woda w kranie. Po prostu: zatrzymal sie czas, zatrzymal sie ruch.
– Przeciez my sie poruszamy i nasz czas takze biegnie…
– Gdzie? W czasteczce naszego czasu, w tej wlasnie petli. Z jakichs przyczyn, wynikajacych z pracy akceleratora, oderwalismy sie od podstawowego czasu i poruszamy sie w swoim. Bedzie to trwalo dopoty, dopoki petla sie nie zamknie, nie wroci do tego samego momentu, w ktorym sie zaczela. Ale jaki jest jej okres – godzina, doba, stulecie, tego okreslic nie potrafie. Zreszta, nawiasem mowiac, geometryczne, przestrzenne parametry naszej petli pokrywaja sie z ta czescia akceleratora, ktorej z jakichs powodow proces nie objal.
– Przeciez mozemy zyc i poruszac sie rowniez i poza jego granicami? Wyglada na to, ze wnosimy wraz ze soba nasze wlasne pole czasowe i przestrzenne, ktore nazwalby temporalnym, slowem, czasteczke naszej czasoprzestrzeni, ktora funkcjonuje opierajac sie na wlasnych prawach. Nie podejmuje sie okreslic ekstremow tego pola: najprawdopodobniej okreslane sa one naszymi parametrami – wzrostem, pojemnoscia klatki piersiowej, napieciem miesni, waga, wilgotnoscia skory.
– Ale jak mozemy oddychac w osrodku pozbawionym powietrza?
– Dlaczego pozbawionym? Przechodzimy przezen w okresie najmniejszej predkosci poruszania sie jego wyladowanych czasteczek. Mowiac w uproszczeniu, po prostu rozsuwamy je, a gigantyczna roznica predkosci stykajacych sie przy tym czasteczek powietrza nie moze nie odnawiac masy spoczynku. Wymiana tlenowa jest minimalna, ale mimo wszystko pozwala oddychac.
– Jestesmy mocni, a z woda nie mozemy sobie dac rady.
– Przeciez sila nie zalezy od czasu. W przeciagu dwoch, trzech wycisniesz sztange, ale wykonuj te czynnosc godzine, to co ci z wyjdzie? Podchodzilismy do zastyglego strumienia z miarami czasu, a nalezaloby przezwyciezyc spojnosc jego czasteczek.
Maly pojmowal Alika z trudnoscia. Nielatwo mu bylo ogarnac zlozonosc, w dodatku tak dziwacznie przesunietych, wzajemnych stosunkow czasu i przestrzeni.
– Cos w rodzaju przecinajacych sie czasow? – spytal.
– W pewnym stopniu, tak. Ale w granicach petli.
– A wokolo w miescie?
– To samo. Miasto to drobna czesc przestrzeni swiata, a kwant czasu to caly wszechswiat zamkniety w najmniejszej chwili. Cud Jozuego i tyle.
Alik zartowal z poszarzala, jakby zakurzona twarza. Malemu zrobilo sie go nawet zal i zapytal z niezwyklym u niego cieplem w glosie:
– I dlugo tak pociagniemy, stary?
– Co mamy – piwo i kanapki? No to sobie policz.
– A czy w miescie nic sie nie znajdzie?
Maly powiedzial to machinalnie, bez zastanowienia. Alik tak to tez zrozumial. Tylko zapytal, zamyslony:
– W miescie? Ale jak wyjdziemy? Chyba tylko wtedy, jezeli gdzies jest otwarte okno.
– A w umywalni? Zapomniales?
Z otwartego okna umywalni wydostali sie na asfaltowa drozke, ktora prowadzila do bramy na ulice. Na szczescie brama byla otwarta i duza ciezarowka jak zelazny mamut zamarla na podjezdzie. Maly zastukal w okienko kolo kierowcy, ale ten nawet nie drgnal.
– Daj spokoj – powiedzial mu do ucha Alik. – On cie nie widzi.
Nikt ich nie widzial, ale oni mogli zobaczyc niedzielny poranek miasta. Byl on podobny do migawkowej fotografii, na ktorej utrwalono jeden moment zycia. Wyciagnely sie z balkonu rece dziewczyny wytrzepujacej przescieradlo. Wydelo sie, jak zagiel i zastyglo razem z nia. Na skrzyzowaniu, przed kolumna samochodow na poduszkach powietrznych plonelo czerwone swiatlo. Kiedy zmieni sie na zielone? Przechodni nie bylo, tylko chlopczyk, chyba dziesiecioletni, skoczyl z krawedzi chodnika na jezdnie, probujac schwycic wypuszczona z rak i juz uciekajaca w gore nitke balonu. Byl to drugi cud, jaki zobaczyli po tej zeszklonej wodzie. Chlopiec wisial w powietrzu z podkurczonymi kolanami i wyciagnieta do gory reka, nie opadajac i nie unoszac sie. Jego niebieskie oczy, zywe, nawet niesenne, zarejestrowaly tylko jedno – zarliwe pragnienie schwycenia wymykajacego sie koniuszka nitki. Tylko centymetr, nie wiecej, dzielil ja od wyciagnietych palcow. A jeszcze wyzej wisial fioletowy balon, podobny do paku fantastycznie wielkiego tulipana, ktory jednak nie rozwinal sie w tej bezwietrznej, niemej ciszy. Omineli w milczeniu zywy posag lecacego chlopca, bojac sie go dotknac, a Maly zlapal koniec nitki i pociagnal ja do stolu. Balon stawial opor, ale opuscil sie, tylko nitka okazala sie twarda i nie dajaca sie zgiac jak stalowy precik. Maly polozyl ja pod katem do trotuaru w taki sposob, ze balon znalazl sie przed twarza chlopca tak, zeby ten mogl go schwycic w chwili, gdy czas ruszy ze swego martwego punktu. Ale czas sie nie poruszyl i balon znowu zastygl, nie kolyszac sie na swej, teraz lezacej ukosnie nitce-druciku.
– Dlaczego? – spytal Maly.
Alik go nie uslyszal, ale pytanie zrozumial i odpowiedzial znowu przylozywszy usta do ucha kolegi.
– Rozmawiac bedziemy tylko wtedy, kiedy nasze pola temporalne beda sie stykaly i fale dzwiekowe nie wygasna. Zrozumiales? A balon opuscil sie dlatego, ze nie ma spojnosci z otaczajacym go osrodkiem i sila naszych miesni wystarczy, zeby go przemiescic.
Maly krzyknal mu w ucho:
– A wiec wystarczy jej, zeby przemiescic pare butelek oranzady!
– Mozliwe. Ale skad?
– Chocby z kawiarni naprzeciwko. Juz jest otwarta, w kazdym razie drzwi. I nawet chleb przywiezli.
Przy wejsciu do kawiarni na przeciwleglej stronie ulicy rzeczywiscie stala ciezarowka z chlebem. Kilka otwartych skrzynek bylo juz ustawionych na chodniku. Niedaleko, z taka sama skrzynka na plecach, zamarl bezsensownie wyciagnawszy noge czlowiek w bialej kurtce kelnera.
– Nie probuj go popchnac albo zdjac skrzynke – uprzedzil Alik.
– Po co? Wezme po prostu to, co mi jest potrzebne. Przeciez nie mozemy zdechnac z glodu z powodu tej katastrofy kosmicznej.
Isc bylo trudno, zupelnie jak pod gore pod wiatr, ale Malego to nie zrazalo. Przebiegl ulice i wzial z otwartej skrzynki bulke. Kiedy Alik podszedl do niego, Maly ogladal ja uwaznie i ze zdziwieniem, jak rzadki eksponat muzealny.
– No i co? – poruszyl ustami Alik.
Maly zamiast odpowiedziec, postukal bulka o scianke skrzynki. Dzwieku nie uslyszeli.