Smiejac sie wyrwala mi swoj plaszcz i wyjela z jego kieszeni gruba koperte z zagranicznymi znaczkami.
– List z Ameryki do ciebie. Zaczynasz byc znany na swiecie.
– Od Martina – powiedzialem spojrzawszy na adres.
List byl zaadresowany, mowiac delikatnie, w swoisty sposob:
„Jurij Anochin. Pierwszy badacz fenomenu rozowych oblokow. Komitet do Walki z Przybyszami z Kosmosu. Moskwa. ZSRR”.
– Komitet do Walki – rozesmiala sie Irena – oto masz program kontaktow. Thompsonowiec.
– Zaraz zobaczymy.
Martin pisal, ze po powrocie z wyprawy antarktycznej jest znowu w swojej jednostce lotniczej stacjonujacej pod Sand City, gdzies na poludniowym zachodzie Stanow. Zaraz po wystapieniu Thompsona zostal oddelegowany do zmontowanego juz przez admirala a zrzeszajacego ochotnikow towarzystwa, ktore mialo zwalczac przybyszow z kosmosu. Martin nie zdziwil sie, kiedy otrzymal taki przydzial. Thompson zapowiadal cos takiego juz podczas lotu z Antarktydy do Stanow. Nie zdziwila go takze funkcja, jaka otrzymal – admiral dowiedziawszy sie, ze jeszcze w college’u Martin pisywal do pisemek studenckich, mianowal go rzecznikiem prasowym.
List napisany byl na maszynie – kilkanascie dokladnie zapisanych arkusikow. „To moj pierwszy szkic, przeznaczony nie dla prasy, ale dla ciebie – pisal Martin. – Odpisz szczerze czy nadaje sie na dziennikarza”. Przerzucilem kilka kartek i jeknalem.
– Masz – powiedzialem do Ireny podajac jej przeczytane stroniczki. – zdaje sie, zesmy wszyscy wpadli.
WESTERN W NOWYM STYLU
Martin pisal:
Slonce zaledwie wyjrzalo zza horyzontu, kiedy wyjechalem za brame bazy lotniczej. Trzeba sie bylo spieszyc – dwudziestoczterogodzinny urlop to niezbyt wiele czasu, a do Sand City trzeba jechac przynajmniej godzine. Wesolo pokiwalem reka zaspanemu wartownikowi i moj stary dwuosobowy „Coryette” pomknal szosa jak zwykle. Zamajaczyl na drodze jakis chlopak. Dalem klakson i stanalem.
– Do miasta? – zapytal.
Przytaknalem. Wsiadl. Byl jakis dziwny, jak gdyby wystraszony, czolo pokrywaly mu drobniutkie kropelki potu, na jego koszuli ciemnialy pod pachami wielkie mokre kregi.
– Trenujesz od rana biegi na przelaj? – zapytalem.
– Gorzej – powiedzial i siegnal do kieszeni dzinsow. Kiedy wyjmowal chusteczke, na siedzenie wypadla wraz z nia spluwa.
Gwizdnalem zdumiony.
– Malenki poscig?
– Glupis – nie obrazil sie wcale. – To nie moja, to gospodarza. Pilnuje tutaj stada. Na rancho Viniccio.
– Jestes kowbojem?
– Jakim tam kowbojem! – zmarszczyl sie, wycierajac spocone czolo. – Nawet nie potrafie dosiasc konia jak nalezy. Po prostu potrzebuje pieniedzy. Od jesieni zaczynam studia.
Usmiechnalem sie w glebi ducha – uciekajacy przed szeryfem krwiozerczy gangster przemienil sie oto w najzwyczajniejszego studenta, ktory dorabia sobie korzystajac z wakacji.
– Mitchell Casey – przedstawil mi sie.
Ja rowniez wymienilem swoje nazwisko. Nie bez niejakiej proznosci bylem przekonany, ze cos mu ono powie – od czasu mego spotkania z potworami z Mac Murdoch gazety stale o mnie pisaly. Omylilem sie jednak. Nie slyszal ani o mnie, ani o rozowych oblokach. Od dwoch miesiecy ani nie sluchal radia, ani nie czytal gazet.
– Moze juz sie zaczela wojna albo wyladowali Marsjanie, o niczym czlowiek nie wie.
– Wojny nie mamy – powiedzialem – ale Marsjanie, owszem, wyladowali.
I opowiedzialem mu pokrotce o rozowych oblokach. Nie oczekiwalem jednak, ze moja opowiesc wywola taka jego reakcje. Chwycil za klamke, jak gdyby mial zamiar wyskoczyc w biegu, potem rozdziawil usta, wargi mu drzaly, zapytal:
– Dlugie rozowe ogorki? Pikuja jak samoloty? Tak?
Zdziwilem sie – skad wie, skoro nie czytal gazet?
– Dopiero co je widzialem – powiedzial i otarl pot, ktory znow mu wystapil na czolo. Spotkanie z naszymi znajomkami z Antarktydy zupelnie go wykonczylo.
– No i co? – zapytalem. – Lataja sobie. Pikuja, owszem. Ale nie robia zadnych szkod. Nie jestes za odwazny…
– Kazdy by stchorzyl na moim miejscu – powiedzial, ciagle jeszcze bardzo podniecony – o malo co nie zwariowalem, kiedy mi podwoily stado.
Nie wiedziec czemu rozejrzal sie, jak gdyby sie bal, ze ktos moze nas podsluchac, potem cicho dodal:
– I mnie tez.
Sam juz na pewno zrozumiales, Jurij, ze Mitchell mimo woli wplatal sie w taka sama kabale jak my dwaj. Te cholerne obloki zainteresowaly sie jego stadem, zaczely pikowac na krowy, a nasz dzielny kowboj poszedl je odpedzac. A wtedy zaczelo sie cos zupelnie dlan niezrozumialego. Jeden z rozowych ogorkow podplynal do niego, zawisl nad jego glowa i kazal mu odejsc. Nie uzyl, oczywiscie, slow, zrobil to tak jak jarmarczny hipnotyzer – kazal mu odejsc na bok i wsiasc na konia. Mitchell mowi, ze nie mogl nie posluchac tego polecenia, nie mogl takze uciec. Bez sprzeciwu podszedl do konia i skoczyl w siodlo. Sadze, ze tym razem potrzebny byl im jezdziec, pieszych maja juz przeciez pod dostatkiem, cala kolekcje. No a potem wszystko juz poszlo jak po masle – czerwona mgla, znieruchomienie, niemoznosc poruszenia reka ani noga, wrazenie, ze ktos patrzy przez ciebie na wylot. Jednym slowem, znany nam juz obrazek. A kiedy chlopak przyszedl do siebie, nie uwierzyl wlasnym oczom – stado bylo dwa razy wieksze, a nie opodal siedzial na koniu dokladnie taki sam Mitchell. I kon byl taki sam, i Mitchell jak gdyby odbity w lustrze.
Chlopak oczywiscie nie wytrzymal nerwowo. Sam pamietam, co sie ze mna dzialo za pierwszym razem. Z nim bylo tak samo – popedzil, dokad go oczy poniosly, byle jak najdalej stamtad. Ale potem sie zatrzymal – stado przeciez nie jego, tylko gospodarza, odpowiada za nie. Pomyslal i zawrocil. A tam juz wszystko bylo po staremu, jak przed pojawieniem sie rozowych oblokow – zadnych nadliczbowych krow, zadnego sobowtora na koniu. Wiec chlopak uznal, ze albo to musial byc miraz, albo tez zwariowal. Zapedzil stado do zagrody, a sam ruszyl do miasta, do gospodarza.
To wszystko to zaledwie wstep, sam rozumiesz. Ledwo zdazylem jako tako chlopaka uspokoic, a juz sam zaczynam wariowac – widze stadko oblokow lecace nad szosa lotem koszacym. Mitchell tez je zobaczyl. Slysze, ze zamilkl. Tylko oddycha ciezko jak sprinter po finiszu.
– Polecialy do miasta – wyszeptal wreszcie. – Ale dlaczego zostawily nas w spokoju?
– Ty i ja jestesmy napietnowani. Ja juz tez sie z nimi spotykalem – wyjasnilem. – Zapamietaly nas sobie.
– Nie podoba mi sie to wszystko – powiedzial i zamilkl.
I tak jechalismy w milczeniu, dopoki nie ukazalo sie za zakretem miasto. Bylismy o niespelna mile od niego, ale nie wiedziec czemu nie moglem go poznac – w niebieskawej mgielce wydalo mi sie jakies dziwne, niczym miraz wsrod tych sypkich zoltych piaskow.
– Ki diabel? – zdziwilem sie. – Czyzby mi licznik wysiadl. Do miasta jest jeszcze co najmniej dziesiec mil a juz je widac?
– Oczywiscie. Musielibysmy mijac motel starego Johnsona – przytaknal Mitchell. – Motel jest przeciez na mile przed miastem.
Rzeczywiscie, hotelik starego Johnsona, ktory zazwyczaj osobiscie wital kierowcow u podjazdu, zniknal gdzies bez sladu. Nie moglismy go minac, a przy szosie nie bylo nawet sladu fundamentow.
Za to z minuty na minute dokladniej bylo widac Sand City. Osnute fioletowa mgielka miasto nie wydawalo sie juz byc mirazem.
– Niby miasto jak miasto – powiedzial Mitchell – ale cos tu nie gra. Moze wjezdzamy inna szosa?
Alei wjezdzalismy ta sama szosa co zazwyczaj. I widzielismy przy wjezdzie do miasta te same zrudziale domy, ten sam plakat na slupach obok szosy, metrowe litery: „W Sand City dostaniecie najsoczystszy befsztyk!”, te sama stacje benzynowa Samuela Fritscha z aluminiowym slupkiem licznika. Nawet sam Fritsch w bialym fartuchu