stal jak zawsze pod osmalonym przez piorun debem i mial na ustach swoj zwykly promienny, pytajacy usmiech: „Czy obsluzyc pana, sir? Olej? Benzyna?”.
ZAKLETE MIASTO
Zatrzymalem „Corvette” ze zgrzytem dobrze znanym wlascicielom wszystkich okolicznych stacji benzynowych.
– Czesc, Fritsch. Czy nic cie ostatnio nie zdziwilo? Jak ci sie podoba nasze miasto?
Wydalo mi sie, ze Fritsch nie poznal mnie. Podszedl do nas bez zwyklej swojej usluznosci, niepewnie, jak czlowiek, ktory wszedl z mroku do jasno oswietlonego pokoju. Jeszcze bardziej wstrzasnely mna jego oczy – byly nieruchome, jak gdyby martwe, patrzyly nie na mas, ale niejako poprzez nas. Fritsch przystanal nie dochodzac do samochodu.
– Dzien dobry, sir – powiedzial gluchym, obojetnym glosem. Nie wymienil mojego nazwiska.
– Co sie stalo z miastem? – wrzasnalem. – Skrzydla mu wyrosly czy co? Mozesz mi, do diabla, odpowiedziec na to pytanie?!
– Nie rozumiem, sir – rownie monotonnie i obojetnie odpowiedzial Fritsch. – Czym moge sluzyc, sir? Nie, to nie byl ten Fritsch, ktorego znalem.
– Gdzie sie podzial motel starego Johnsona? – zapytalem, z trudem sie pohamowujac. Powtorzyl bez usmiechu:
– Motel starego Johnsona? Nie wiem, sir. – Podszedl blizej i juz z usmiechem, tak jednak sztucznym, ze przez moment ogarnal mnie strach, dodal: – Czy obsluzyc pana, sir? Olej? Benzyna?
– Dobra – powiedzialem. – Sami sie w tym polapiemy. Jedziemy, Mitchell.
– Co mu sie stalo? – zapytal Mitchell. – Spil sie od rana czy co?
Ja jednak wiedzialem, ze Fritsch niczego procz „Pepsi-Cola” nie pija. I nie alkohol w nim fermentowal, ale cos nieczlowieczego.
– Wiesz, gdzie szukac twojego gospodarza? – zapytalem Mitchella.
– Pewnie jest w klubie.
Skrecilem na Eldorado street i pojechalem wzdluz szeregu schludnych domkow. Wszystkie byly jednako zolte, przypominaly piskleta, ktore dopiero co sie wykluly. Nie bylo widac zadnego przechodnia, nikt tu nie chodzil piechota, wszyscy jezdzili „Pontiacami” i „Buickami”, ale wlasciciele „Pontiacow” i „Buickow” pojechali juz do pracy, a ich zony wylegiwaly sie jeszcze w lozkach albo jadly sniadanie w swoich zelektryfikowanych kuchniach. Gospodarz Mitchella jadal sniadanie w klubie, klub zas miescil sie przy niewielkiej przecznicy glownej magistrali, State street, czyli ulicy Stanowej. Wstyd mi teraz bylo z powodu moich nieokreslonych lekow. Blekitne niebo nad glowa, niebo, na ktorym nie bylo zadnych rozowych oblokow, rozgrzany w sloncu asfalt, goracy wiatr pedzacy po jezdni stare gazety, w ktorych redaktorzy z pewnoscia przekonywali czytelnikow, ze rozowe obloki to po prostu wymysl tych wariatow z Nowego Jorku, co zas do Sand City to jest ono najzupelniej zabezpieczone przed kazda inwazja z kosmosu – wszystko to przenosilo mnie z powrotem w codziennosc spokojnego sennego miasta, takiego wlasnie, jakim Sand City powinno byc w ten upalny ranek.
Tak mi sie w kazdym razie wydawalo. Bo naprawde, Jurij, wszystko to bylo iluzja. Nie bylo zadnego upalnego ranka w miescie, samo miasto nie spalo bynajmniej, ani nie drzemalo. Zorientowalismy sie w tym od razu, jak tylko skrecilismy na State street.
– Czy nie za wczesnie, zeby jechac do klubu? – zapytalem Mitchella, ciagle jeszcze rozmyslajac o sennym miescie.
Rozesmial sie, poniewaz w tej wlasnie chwili zatrzymal nas zgromadzony na skrzyzowaniu tlum. Ale nie byl to zwykly poranny tlum. Nie rozciagalo sie dokola nas zwyczajne poranne miasto. Slonce swiecilo, ale latarnie elektryczne na ulicach palily sie nadal, jak gdyby nie skonczyl sie jeszcze wczorajszy wieczor. Nad wystawami sklepow, a takze na wystawach migotaly ognie neonow. Za przeszklonymi drzwiami kina grzmialy wystrzaly – nieustraszony James Bond realizowal swoje prawo do morderstwa. Na zielonych stolach bilardow stukaly bile i jak pedzacy pociag dygotal jazz za oknami restauracji „Selene”, postukiwaly przewracane kregle za otwartymi drzwiami sal sportowych. A po chodnikach walesali sie przechodnie, tak, wlasnie walesali sie, spacerowali sobie, a nie spieszyli sie do pracy, poniewaz dawno juz skonczyli prace i miasto zylo nie porannym bynajmniej, ale wieczornym zyciem. Wygladalo na to, ze ludzie, podobnie jak elektryczne latarnie uliczne, postanowili oszukac czas.
– Po co ta iluminacja? Slonce im nie wystarcza? – Mitchell nie mogl wyjsc z podziwu.
Milczalem. Stanalem przed kioskiem z papierosami. Rzucilem na lade drobniaki i niepewnie zapytalem wyondulowana ekspedientke:
– Macie dzis jakies swieto?
– Jakie tam swieto – powiedziala podajac mi papierosy. – Zwyczajny wieczor zwyczajnego dnia.
Jej nieruchome niebieskie oczy patrzyly przeze mnie jak przedtem puste oczy Fritscha.
– Wieczor? – powtorzylem. – Niech pani spojrzy na niebo. Od kiedy to wieczorami swieci slonce?
– Nie wiem – powiedziala spokojnym, obojetnym glosem – teraz jest wieczor, a ja nic nie wiem.
Powoli odszedlem od kiosku. Mitchell czekal na mnie przy samochodzie. Slyszal cala nasza rozmowe i myslal zapewne o tym samym o czym i ja myslalem – kto tu zwariowal, my czy oni, mieszkancy miasta? A moze rzeczywiscie jest teraz wieczor, moze Mitchell i ja mamy po prostu halucynacje? Raz jeszcze rozejrzalem sie po ulicy. Ulica ta stanowila fragment autostrady numer szescdziesiat szesc, ktora prowadzila przez Sand City do stanu New Mexico. Samochody pedzily kolo nas dwoma potokami w dwoch przeciwleglych kierunkach, zwyczajne amerykanskie samochody na zwyczajnej amerykanskiej autostradzie. Ale wszystkie jechaly z zapalonymi swiatlami.
Odruchowo, o niczym juz nie myslac, chwycilem za ramie pierwszego przechodnia, jaki nawinal mi sie pod reke.
– Nie rusz mnie, diabelska kuklo! – wrzasnal, wyrywajac mi sie.
Byl to maly zwinny grubasek w glupawej czapeczce rowerzysty. Jego oczy nie byly puste i obojetne, ale zywe i pelne gniewu – patrzyl na mnie z odraza. Spojrzalem na Mitchella – rysowal sobie palcem kolko na czole. I gniew grubaska natychmiast skierowal sie w inna strone.
– Ach, wiec to ja mam byc wariat? – nie wrzasnal nawet, ale pisnal podskoczywszy do Mitchella. – To wyscie wszyscy powariowali, cale to miasto. Jasny dzien, a oni pala latarnie! Na kazde pytanie, jakby ich kto nakrecil, odpowiadaja: „Nie wiem” i tyle! No, powiedz mi, co jest teraz – ranek czy wieczor?
– Ranek, oczywiscie – powiedzial Mitchell. – Sam nie moge zrozumiec, co sie wyrabia w tym miescie. Metamorfoza grubaska byla nie do wiary.
– Chwala Bogu, znalazl sie w tym zwariowanym miescie jeden normalny czlowiek! – krzyknal, ciagle jeszcze sciskajac dlon Mitchella.
– Dwoch – powiedzialem wyciagajac do grubaska reke. – Pan jest trzeci. Moze podzielimy sie wrazeniami? Moze wspolnie jakos sie w tym polapiemy…
– Wyjasnijcie mi, panowie, te niepojeta historie z samochodami – zaczal grubasek – jada, jada i znikaja! Jak w cyrku! Sa – i nie ma ich!
Prawde mowiac nie zrozumialem, o czym mowi. Co to znaczy – „nie ma”? Wyjasnil nam to. Ale najpierw poprosil o papierosa. „Nie pale, ale, wiecie panowie, to uspokaja”.
– Nazywam sie Leslie Baker, jestem z zawodu komiwojazerem. Damska bielizna i kosmetyki. Dzisiaj tu, jutro tam – slowem, koczownik. Znalazlem sie tu w drodze do New Mexico, skrecilem na szescdziesiata szosta. Jechalem powoli jak slimak. Pamietam, ze przez caly czas mialem przed soba duza zielona furgonetke, nie dawala sie wyprzedzic. Panowie wiecie, co to znaczy powolna jazda? Bol zebow to w porownaniu z nia rozkosz. I jeszcze ten plakat przy wjezdzie do miasta:
„Wjezdzasz do najspokojniejszego miasta w Stanach Zjednoczonych”. Tymczasem to najspokojniejsze w Stanach miasto odstawilo taki numer, jakiego sie nie zobaczy nawet w cyrku. Na przedmiesciu, kiedy szosa zrobila sie szersza – nie ma tam jeszcze chodnikow – jeszcze raz aprobowalem wyprzedzic te uprzykrzona furgonetke. Zrownalem sie z nia, patrze, a jej nie ma. Zniknela. Panowie nie rozumiecie? Ja tez nie moglem zrozumiec! Zjechalem na pobocze, zwolnilem, patrze tu, patrze tam – furgonetki ani sladu. Rozplynela sie jak kostka cukru w