Martina, siedzial za kontuarem recepcji i cos pisal, nie widzial nas albo udawal, ze nas nie widzi.

– Niewiarygodne – westchnal Martin.

– A co nas jeszcze czeka? – dorzucilem niepewnie.

Martin ruszyl w strone drzwi, ale stanal – zastapili mu droge niemieccy fizylierzy, jota w jote tacy sami, jakich zdarzalo mi sie widywac na filmach traktujacych o ostatniej wojnie.

– Chcemy wyjsc na ulice. Na ulice – powtarzal Martin wskazujac ciemnosc.

– Verboten! – szczeknal Niemiec. – Zuruck! – I lufa automatu tracil Martina w piers.

– Usiadzmy – powiedzialem – i porozmawiajmy. Uciec tak czy owak nie mamy dokad.

Usiedlismy przy okraglym stole nakrytym zakurzonym pluszowym obrusem. Byl to jakis bardzo stary hotel, jeszcze starszy niz nasz paryski „Bretagne”. Byl tak stary, ze niczym juz nie probowal sie szczycic, ani starozytnoscia rodu, ani tradycja przechodzaca z pokolenia na pokolenie. Kurz, graty, starzyzna i chyba strach, strach przyczajony w kazdym zakamarku.

– Co tu sie dzieje? – zapytal zrezygnowany Martin.

– Mowilem ci przeciez. Inny czas, inne zycie.

– Inne zycie – ze wzbierajaca zloscia powtorzyl Martin. – Kazdy swoj model kopiuja z oryginalu. Skad zatem wzieli Niemcow?

– Nie wiem.

Z ciemnosci, ktora pochlaniala czesc oswietlonego hallu, wyszedl Ziernow. Pomyslalem w pierwszej chwili – czy to aby nie jego sobowtor? Ale cos mi podpowiedzialo, ze nie, bylem tego pewien. Ziernow byl spokojny, jak gdyby nic sie wokol niego nie zmienilo, nawet na nasz widok nie zdziwil sie, ani nie zaniepokoil. A przeciez musial byc zdenerwowany, nie mogl sie nie denerwowac. Po prostu nie pokazywal tego po sobie. Trzymal sie znakomicie.

– Wydaje mi sie, Martin, ze znowu sie znalazles w miescie wilkolakow – powiedzial, podchodzac do nas i rozgladajac sie. – My zreszta tez.

– A wiecie, jakie to miasto? – zapytalem.

– Mam nadzieje, ze to Paryz a nie Moskwa.

– Ani Paryz, ani Moskwa. To Saint Dizier, na poludniowy wschod od Paryza, jesli dobrze pamietam mape. Prowincjonalne miasteczko na okupowanym terytorium.

– Przez kogo okupowanym? Czy wy przypadkiem nie majaczycie, Anochin?

Ziernow ciagle jeszcze nie pojmowal, zastanawial sie nad czyms.

– Kiedy tu szedlem, zauwazylem juz i purpurowa mgle i to, ze cale otoczenie uleglo zmianom. Ale nie spodziewalem sie oczywiscie czegos podobnego – obejrzal sie na fizylierow, ktorzy trwali w bezruchu na granicy swiatla i ciemnosci. W oczach Ziernowa blysnela tak dobrze mi znana ciekawosc uczonego.

– Jak sadzicie, co modeluja tym razem?

– Cos z przeszlosci. Ale nam to niczego nie ulatwia. Aleale, skad wracacie?

– Z mojego pokoju. Zaintrygowal mnie czerwony odblask na scianie, otworzylem drzwi i znalazlem sie tutaj.

– Prosze sie przygotowac na cos gorszego – powiedzialem i zobaczylem Langego,

W smudze swiatla pojawil sie ten sam adwokat z Dusseldorfu, o ktorego pytalem przy kolacji Belga. Ten sam Herman Lange, krotko ostrzyzony wasacz, ten sam, a jednak nie ten sam. Byl jak gdyby wyzszy, wytworniejszy, mlodszy, mlodszy co najmniej o dwadziescia piec lat. Mial na sobie czarny mundur ze swastyka, mial ciasno sciagniety pas na szczuplej, nieomal chlopiecej talii, byl w charakterystycznej czapce i w olsniewajaco blyszczacych oficerkach. Byl nawet przystojny, jesli patrzyc na piekno z punktu widzenia rezysera operowego – wyelegantowany Nibelung z elity Himmlera.

– Etienne – niezbyt glosno przywolal do siebie portiera – mowiles, ze jest ich dwoch. Widze trzech.

Etienne poderwal sie, stanal na bacznosc, twarz mial biala, jak gdyby napudrowana niczym twarz klowna.

– Trzeci jest z innego czasu, Herr Sturmbannfuhrer.

Lange sie skrzywil.

– Mozesz mowic do mnie: monsieur Lange. Pozwolilem ci przeciez. A skad on jest, wiem rownie dobrze jak ty. Pamiec przyszlosci. Ale w tej chwili on jest tutaj i to jest mi na reke. Brawo, Etienne. A ci dwaj?

– Angielscy lotnicy, monsieur Lange.

– Lze – powiedzialem, nie wstajac. – Ja takze jestem Rosjaninem. A kolega jest Amerykaninem.

– Zawod? – zapytal po angielsku Lange.

– Pilot – odruchowo wyprezyl sie Martin.

– Ale nie angielski – dodalem natychmiast.

Lange rozesmial sie w odpowiedzi.

– Co za roznica, Anglia czy Ameryka? Walczymy i z jedna, i z druga.

Zapomnialem na chwile o niebezpieczenstwie, ktore przez caly czas nam zagrazalo, tak wielka mialem ochote dac po nosie temu widmu przeszlosci. Nie zastanawialem sie nad tym, czy mnie zrozumie. Po prostu krzyknalem:

– Wojna dawno sie juz skonczyla, panie Lange. Wszyscy jestesmy z innego czasu, pan takze. Przed pol godzina razem jedlismy kolacje w paryskim hotelu „Bretagne” i byl pan ubrany w cywilny garnitur adwokata na wycieczce, a nie w ten operetkowy kostium.

Lange sie nie obrazil. Przeciwnie, usmiechnal sie nawet, odplywajac w osnuwajaca go purpurowa mgielke.

– Takiego mnie pamieta nasz dobry Etienne. Odrobine idealizuje zarowno mnie, jak i siebie. W gruncie rzeczy wszystko wygladalo zupelnie inaczej.

Ciemnoczerwona mgla przeslonila go zupelnie, po czym rozwiala sie nagle. Trwalo to nie dluzej niz pol minuty. Ale wychynal z mgly inny Lange, nieco nizszy, bardziej otyly i klocowaly, w niewyczyszczonych butach, w dlugim, ciemnym plaszczu. – Zmeczony zoldak z zaczerwienionymi na skutek wielu bezsennych nocy oczyma. W reku trzymal rekawiczki, jak gdyby mial zamiar je wlozyc, ale nie wlozyl ich, tylko wymachujac nimi podszedl do lady, za ktora siedzial Etienne.

– Gdzie oni sa, Etienne? Nadal nie wiesz?

– Juz mi nie dowierzaja, panie Lange.

– Nie probuj mnie oszukiwac. Jestes zbyt wazna figura w tutejszym Ruchu Oporu, by mieli juz stracic do ciebie zaufanie. Moze kiedys, w przyszlosci, ale jeszcze nie teraz. Ty sie po prostu boisz swoich przyjaciol z podziemia.

Zamachnal sie i rekawiczkami uderzyl Etienne’a po twarzy. Raz! Jeszcze raz! Etienne’owi tylko glowa latala.

– Najpozniej jutro zameldujesz mi, gdzie sie ukrywaja. Zrozumiano?

– Tak, monsieur Lange.

Gestapowiec odwrocil sie i znowu stanal przed nami. Przerazenie Etienne’a przeobrazilo go, nie byl to juz czlowiek, lecz Nibelung.

Etienne nie dotrzymal wtedy slowa, rzeczywiscie nie dowierzano mu – powiedzial. – Ale jak sie staral, jak bardzo chcial zdradzic! Zdradzil nawet najdrozsza mu kobiete, w ktorej kochal sie beznadziejnie. A jak tego potem zalowal! Nie, nie tego, ze ja zdradzil. Tego, ze nie udalo mu sie zdradzic tych dwoch, ktorzy sie nam wymkneli. No coz, Etienne, poprawmy przeszlosc. Masz okazje. Tego Rosjanina i tego Amerykanina rozstrzelam jako poszukiwanych spadochroniarzy, a tego drugiego Rosjanina po prostu powiesze. A na razie wszyscy do gestapo! Patrol! – zawolal.

Wydalo mi sie, ze fizylierzy wypelnili caly ten ciemny, pelen kurzu hali. Otoczyli mnie, wykrecili mi rece do tylu i kopniakiem wyrzucili w ciemnosc. Padajac skrecilem noge i dlugo nie moglem wstac, nic takze nie widzialem, dopoki moje oczy nie przyzwyczaily sie do purpurowego polmroku, ktorego prawie wcale nie rozjasnialo swiatlo malej matowej zarowki. Wszyscy trzej lezelismy na podlodze bardzo waskiej celi czy tez moze karceru bez okien, ale karcer ten znajdowal sie w ruchu, na zakretach az podrzucalo nas – wywnioskowalem wiec, ze jedziemy w wiezniarce.

Pierwszy wstal i usiadl Martin. Zgialem skrecona noge, potem ja wyprostowalem – chwala Bogu, nie byla ani zlamana, ani zwichnieta. Ziernow lezal wyciagniety na plecach, glowe oparl na rekach.

– Nic wam sie nie stalo, Borysie Arkadiewiczu?

Вы читаете Jezdzcy z nikad
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату