– Na razie nic – odparl lakonicznie.
Nie moglem jednak milczec.
– Modeluje sie czyjas przeszlosc – powtorzylem – trafilismy w te przeszlosc przypadkiem. Ale skad sie wziela ta przygotowana dla nas wiezniarka?
– Moze stala przed wejsciem do hotelu. Mogli nia przyjechac fizylierzy – powiedzial Ziernow.
– Gdziez wiec oni sa?
– Nasi konwojenci sa zapewne w szoferce. Reszta zostala w hotelu do dyspozycji Langego. Moze wowczas takze byli mu potrzebni. Lange wprowadza do przeszlosci tylko niewielkie korektury.
– To nie jest tylko jego przeszlosc, to takze przeszlosc Etienne’a. Oni koryguja sie nawzajem. Nie rozumiem tylko, czemu to sluzy?
A o mnie zapomnieliscie, boys? – wtracil sie Martin. – Nie rozumiem przeciez po rosyjsku.
– Przepraszam, Martin – Ziernow natychmiast przeszedl na angielski – zapomnielismy, rzeczywiscie. Tymczasem nie nalezalo tego robic, nie tylko przez wzglad na kolege. Laczy nas cos jeszcze. Wiecie o czym ciagle mysle? – ciagnal, unoszac sie na lokciu nad zaswiniona podloga wiezniarki. – Czy wszystko to, co sie teraz z nami dzieje, jest aby przypadkowe? Przypominam sobie wasz list do Anochina, Martin, zwlaszcza to wasze sformulowanie „napietnowani”, a wiec jak gdyby przez przybyszow z kosmosu oznaczeni czy nacechowani. Wlasnie dlatego bez trudu mozemy sie przygladac zakamarkom ich tworczej kuchni. Ale czy to jest przypadek, czy tez nie przypadek? Dlaczego modelowano nie jakis pierwszy lepszy samolot pasazerski latajacy na linii Melbourne – Dzakarta – Karaczi, ale wlasnie ten nasz, ten w ktorym bylismy my, my, „napietnowani”? Czy to przypadek czy nie? Zalozmy, ze „obloki” wedrujac na polnoc zainteresowaly sie nagle zyciem prowincjonalnej amerykanskiej dziury. Dopuszczam taka mozliwosc. Ale dlaczego wybraly sobie wlasnie miasteczko zwiazane z Martinem? I to wlasnie wtedy, kiedy sie do tego miasteczka wybieral. I dlaczego z setki tanich paryskich hotelikow wybieraja sobie do kolejnego eksperymentu wlasnie nasz „Bretagne”? Czy to takze przypadek? A moze tak wlasnie zawczasu zaplanowano, moze to jest szczegolowo obmyslane i ma okreslony, na razie jeszcze nie znany nam cel? Mamy podstawy, aby tak przypuszczac.
Wydawalo mi sie, ze Ziernow sie zagalopowal, Niemoznosc wyjasnienia tego, co sie dzialo, realnosc i ulotnosc tych przemieszczen w czasie i przestrzeni, chorobliwy swiat Kafki, ktory dla nas byl rzeczywistoscia – wszystko to moglo przerazic kazdego, ale nie Ziernowa.
Ziernow jak gdyby czytal w moich myslach.
– Myslicie, ze oszalalem? A czy znacie paradoks Nielsa Bohra: „Jesli hipoteza jest obledna, to moze to dowodzic, iz jest ona prawdziwa”? Ja jednak nie upieram sie przy tym, ze moja hipoteza jest prawdziwa, wyrazilem tylko pewien domysl, jeden z wielu mozliwych. Ale czy to wlasnie jest ow kontakt, o ktorego nawiazaniu marza teraz wszyscy myslacy przedstawiciele ludzkosci? Czy aby „obloki” nie probuja za naszym posrednictwem, tak, wlasnie za naszym posrednictwem, opowiedziec ludziom o tym, co robia i dlaczego to robia? Czy dopuszczajac nas do udzialu w swoich eksperymentach nie apeluja do naszego intelektu w nadziei, ze potrafimy zrozumiec sens tego eksperymentu?
– Dziwny sposob lacznosci – powiedzialem z powatpiewaniem.
– A jesli nie ma innego? Jesli oni nie znaja naszych sposobow utrzymywania lacznosci? Albo jesli te sposoby sa im niedostepne? Jesli nie moga sie posluzyc ani optycznym, ani akustycznym, ani zadnym innym sposrod uzywanych przez nas sposobow przekazywania informacji? Jesli nie sa zdolni do telepatii, jesli nie znaja naszego jezyka, alfabetu Morse’a ani zadnego innego naszego kodu sygnalizacyjnego? A nam z kolei nie sa dostepne ich srodki lacznosci? Co wtedy?
– Nie rozumiem pana – rozgniewal sie Martin – oni tworza, oni modeluja, oni szukaja sposobu nawiazania kontaktu, a my na razie mamy isc pod mur albo wkladac glowe w stryczek?
– Moze jeszcze nie potrafia… To pierwsze proby, bledy sa nieuniknione.
– Bedzie to dla pana pociecha, kiedy zawisnie pan na szubienicy?
– Jakos w te szubienice nie wierze – powiedzial Ziernow.
Nie zdazylem mu odpowiedziec. Wiezniarka oderwala sie od ziemi, nasza ruchoma cela rozpadla sie. Buchnelo oslepiajace swiatlo, rozlegl sie piekielny loskot, ktory trwal ulamek sekundy, potem pograzylismy sie w stan niewazkosci i w ciemnosc.
SOBOWTOR IRENY
Tylko z trudem mozna bylo rozewrzec powieki, wydawalo sie, ze cos je skleilo. Kiedy to zrobilem, natychmiast poczulem na ciemieniu dotkliwy, przejmujacy bol. Gdzies bardzo wysoko nade mna migotaly swiatelka, niczym robaczki swietojanskie w letnia noc na poludniu Rosji. Gwiazdy? Niebo? Odnalazlem kola Wielkiego Wozu i zrozumialem, ze znajduje sie na ulicy. Powolutku probowalem odwrocic glowe, ale kazdy ruch wywolywal ten sam dokuczliwy bol na ciemieniu. Zdolalem jednak zobaczyc czarna nierowna linie dachow po przeciwnej stronie ulicy, mokra od deszczu jezdnie – slabo polyskiwala w ciemnosci – i jakies cienie na jezdni. Przyjrzawszy sie dokladniej, rozpoznalem w nich resztki naszego rozbitego samochodu.
Lezalem tuz obok pnia drzewa, ktore w ciemnosciach ledwie moglem odroznic, moglem za to namacac jego stara, chropowata kore. Podciagnalem sie i oparlem o ten pien plecy. W tej pozycji latwiej mi bylo oddychac, bol oslabl. Obmacalem wlosy na ciemieniu, powachalem palce – to nie byla krew, to byla nafta.
Przezwyciezajac slabosc wstalem przytrzymujac sie drzewa, jak gdyby to byla moja ukochana dziewczyna i dlugo stalem tak, wpatrujac sie w bezludna ciemnosc ulicy. Potem pomalutku, zataczajac sie przy kazdym kroku, poszedlem w kierunku rozbitego samochodu. „Borysie Arkadiewiczu! Martin!” – zawolalem cicho. Nikt mi nie odpowiedzial. Wreszcie podszedlem do czegos nieforemnego i plaskiego, co lezalo na jezdni. Przyjrzalem sie. Byla to polowa ciala odzianego w niemiecki mundur zolnierski, ale bez nog i bez twarzy – wszystko, co pozostalo z jednego z naszych konwojentow. Obszedlem cialo i nieco dalej znalazlem w rynsztoku Martina.
Poznalem go od razu po krotkiej kurtce zamszowej i po waskich spodniach – takich spodni nie nosil zaden z niemieckich zolnierzy. „Don!” – zawolalem. Poruszyl sie i szepnal: „Kto to?” „Zyjesz, stary?”. „Juri?”. „Tak, to ja. Mozesz sie troche uniesc?”. Przytaknal ruchem glowy. Pomoglem mu usiasc na krawezniku i sam usiadlem obok niego. Oddychal ciezko i najwyrazniej nie oswoil sie jeszcze z mrokiem – mrugal nieustannie. Przez dwie lub trzy minuty siedzielismy tak w milczeniu, az wreszcie Martin zapytal:
– Gdzie my jestesmy? Niczego jakos nie poznaje. Co sie stalo?
– Ktos zapewne wrzucil bombe do wiezniarki. Gdzie jest Ziernow?
– Nie wiem.
Wstalem i raz jeszcze obszedlem szczatki rozbitego samochodu przygladajac sie uwaznie zwlokom konwojentow. Ziernowa miedzy nimi nie bylo.
– Niedobrze – powiedzialem wrociwszy do Martina. – Nie ma zadnych sladow.
– Mysmy jechali na gorze i ocalelismy. A wiec i on z pewnoscia zyje. Na pewno gdzies poszedl.
– Bez nas? Bzdura.
– A jezeli wrocil?
– Dokad?
– Do prawdziwego zycia. Z tego sabatu czarownic… Moze mu sie udalo? A moze i nam sie uda?
– Cicho! Slyszysz?
Masywne drzwi za nami skrzypnely przeciagle i otworzyly sie. Snop swiatla, ktory z nich padl, przeciela natychmiast ciezka wiszaca w drzwiach portiera. Znowu zrobilo sie ciemno, ale w tym krotkim przeblysku swiatla zobaczylem sylwetke kobiety w wieczorowej sukni. Teraz znowu widzialem tylko jej niewyrazny cien. Skads z daleka, spoza portiery, dobiegala przygluszona melodia – grano popularnego niemieckiego walca.
Kobieta, ktorej ciagle jeszcze nie moglem zobaczyc w ciemnosci, zeszla po kilku schodkach na chodnik. Teraz tylko ow waski chodnik dzielil ja od nas. Siedzielismy nadal na krawezniku.
– Co sie stalo? – zapytala kobieta.
– Nic specjalnego – odpowiedzialem – tyle tylko, ze ktos wysadzil w powietrze nasz samochod.
– Wasz? – zdziwila sie.
– No, samochod, ktorym jechalismy, czy raczej, jesli mam sie wyrazic scisle, samochod, ktorym nas wieziono.