– Kto z wami jechal?
– A ktoz mogl, pani zdaniem, jechac? – draznilo mnie juz to przesluchanie. – Konwojenci oczywiscie. Chce pani ich sobie poskladac z kawalkow?
– Prosze sie na mnie nie gniewac… Tym samochodem powinien byl jechac komendant gestapo.
– Kto? Lange? – zdziwilem sie. – Lange zostal w hotelu.
– Tak wlasnie byc powinno – powiedziala z zaduma kobieta. – Wtedy tez bylo tak samo. Ale wtedy nikt nie jechal w samochodzie, ktory wysadzili w powietrze. A wy skad jestescie? Czy was takze sypnal Etienne?
– Nikt nas nie sypnal madame – przerwalem jej. – Znalezlismy sie tutaj przypadkiem i nie z wlasnej woli. Prosze mi wybaczyc, ale niezbyt dobrze wladam francuskim. Moze zna pani angielski?
– Angielski? – zdziwila sie. – Ale jakim cudem…
– Tego nawet po angielsku nie potrafie pani wyjasnic. W dodatku nie jestem Anglikiem.
– Halo, mummy – przerwal mi Martin. – Za to ja jestem ze Stanow. Zna pani piosenke: „Yankee Doodle byl w piekle.»Zinno – rzekl – tu wsciekle «…”? Zapewniam pania, ze w tym piekle jest, gorecej.
Rozesmiala sie.
– I co ja teraz z wami poczne?
– Chetnie zwilzylbym sobie gardlo – powiedzial Martin.
– Prosze za mna. W szatni nie ma nikogo, a portiera zwolnilam na dzis wieczor. Macie szczescie, messieurs.
Weszlismy za nia do slabo oswietlonej szatni. Rzucily mi sie w oczy niemieckie plaszcze mundurowe na wieszakach i oficerskie czapki z zadartymi otokami. Z boku byl niewielki pokoik, raczej komorka bez okien, ktorej sciany wyklejone byly zdjeciami z tygodnikow filmowych. Staly tu dwa krzesla i stol, a na stole lezala gruba ksiega rejestracyjna.
– To hotel czy restauracja? – zapytal Martin.
– Kasyno oficerskie – odpowiedziala.
Po raz pierwszy spojrzalem jej w twarz i zamarlem. Nastroszyla sie natychmiast.
– Czy… pan mnie zna?
Wtedy Martin tez cos powiedzial. W tlumaczeniu brzmialoby to mniej wiecej tak:
– Ho-ho!… A to ciekawe!
Milczalem.
– Jak mam to rozumiec, monsieur? – zapytala kobieta.
– Irena – powiedzialem po rosyjsku. – Nic nie rozumiem.
– Moj Boze, Rosjanin! – wykrzyknela, takze po rosyjsku.
– Skad sie tu wzielas?
– Irena – to moj pseudonim w Resistance. Skad pan go zna?
– Nie znam zadnego pseudonimu. Nie mialem pojecia, ze uzywasz pseudonimu. Wiem tylko, ze przed godzina jedlismy razem kolacje w hotelu „Bretagne” w Paryzu.
– To jakies nieporozumienie – powiedziala chlodno.
Wscieklem sie.
– Nie poznalas mnie? Spojrz na mnie!
– Kim pan jest?
– Przeciez razem przylecielismy z Moskwy. Czy tego takze nie pamietasz?
– Kiedy?
– W-w-wczoraj… – Zaczalem sie juz jakac.
– W jakim to bylo roku?
Na takie dictum po prostu zamarlem z rozdziawionymi ustami. Coz moglem jej odpowiedziec, skoro byla w stanie zadac takie pytanie?
– Nie dziw sie, Juri – szepnal do mnie Martin. Nie rozumial ani slowa, ale domyslil sie, dlaczego tak sie denerwuje. – To nie ona. To wilkolak.
Irena ciagle jeszcze patrzyla obcym wzrokiem to na mnie, to na Martina.
– Pamiec przyszlosci – powiedziala zagadkowo. – On z pewnoscia musial kiedys o tym myslec. Moze nawet spotkal pana i ja. Jest podobna do mnie? I ma na imie Irena? Dziwne.
– Dlaczego? – nie wytrzymalem.
– Mialam corke, Irene. W czterdziestym skonczyla rok. Osowiec zabral ja do Moskwy. Jeszcze przed upadkiem Paryza.
– Co za Osowiec? Akademik?
– Nie. Zwykly uczony. Pracowal z Pawlem Langevin.
W ciemnosciach blysnela nagle jakas iskierka.
– A pani, pani maz? – zapytalem, zaczynajac juz rozumiec.
– Maz wraz z ambasada wyjechal do Vichy. Przyjechal potem, ale juz sam. Przystanal kolo jakiejs przydroznej fermy, nie wiem, czy potrzebowal wody do chlodnicy, czy po prostu chcialo mu sie pic. Wtedy juz bombardowano szosy. No coz, to wszystko. Trafilo prosto w niego – usmiechnela sie smutnie, ale jednak sie usmiechnela, widocznie juz sie z tym pogodzila. – Trzymam sie tak dobrze, bo wlasnie tak wyobraza mnie sobie Etienne. Ale w rzeczywistosci znioslam to znacznie gorzej.
Wszystko sie zgadzalo. Osowiec nie byl jeszcze wtedy czlonkiem Akademii Nauk, ale juz pracowal z Langevinem – wiedzialem o tym. To zapewne on wychowal Irene. Od niego Irena dowiedziala sie o swojej matce. Ale co tu ma do rzeczy Etienne?
Nie moglem sie powstrzymac i zapytalem o to. Kobieta rozesmiala sie.
– Przeciez istnieje wlasnie w jego wyobrazni. Etienne z pewnoscia mysli o mnie w tej chwili. Kochal sie we mnie na zaboj. A jednak wydal mnie Niemcom.
Przypomnialem sobie slowa Langego: „Zdradzil nawet najdrozsza mu kobiete, w ktorej kochal sie beznadziejnie. Tak bardzo chcial zdradzic!”. A zatem stalo sie to jeszcze przed naszym spotkaniem z gestapowcem. A zatem czas liczy sie w tym zyciu jakas zupelnie inaczej. Jest przemieszany jak karty w potasowanej talii.
– Jestescie moze glodni? – zapytala kobieta.
– Chetnie bym cos wypil – powiedzial Martin, ktory domyslil sie, o czym mowa.
Skinela glowa, mruzac przy tym oczy zupelnie jak Irena, i usmiechnela sie. Nawet usmiechy ich obu bardzo byly podobne do siebie.
– Poczekajcie na mnie, tutaj nikt nie przyjdzie. No, a gdyby… Broni, oczywiscie, nie macie? – przesunela jakas deske pod blatem stolu i wyjela ze skrytki reczny granat i maly plaski brauning. – Nie smiejcie sie, to nie jest zabawka. Bije bardzo celnie.
I wyszla. Ja wzialem brauning, Martin granat.
– To matka Ireny – powiedzialem.
– Coraz lepiej. Skad ona sie tu wziela?
– Mowi, ze Etienne w tej chwili o niej mysli. W czasie wojny byla razem z nim w Resistance.
– Jeszcze jeden wilkolak – powiedzial Martin i splunal. – Warto by ich wszystkich wykonczyc tym granatem – i uderzyl sie po kieszeni.
– Nie goraczkuj sie. Przeciez stworzono ich ludzmi. Ludzmi a nie kuklami. To nie jest Sand City.
– Ludzmi – powtorzyl ironicznie Martin. – Oni wiedza, ze powtarzaja czyjes zycie, znaja nawet przyszlosc… przyszlosc tych, ktorych zycie powtarzaja. Widziales „Dracule”? To taki film o wampirach. Za dnia sa martwi, ozywaja noca. Zyja od zmroku do switu. Tacy to i ludzie. Obawiam sie, ze po tej uroczej nocy bedziemy sie musieli przebrac w kaftany bezpieczenstwa. Jesli oczywiscie nie zatluka nas tu bosze.
– Nie mow tak glosno – przerwalem mu – bo jeszcze nas uslysza. Na razie nie jest jeszcze tak zle. Mamy juz bron. Przyszlosc pokaze, co bedzie dalej.
Weszla „Irena”. Nic wiedzialem, jak naprawde ma na imie, i w myslach nadal nazywalem ja „Irena”.
– Lepiej nie przynosic tu niczego do picia – powiedziala – to by moglo zwrocic uwage. Pojdziemy do baru. Wszyscy tam sa pijani, nikogo nie zdziwia jeszcze dwaj gascie. Barman jest juz uprzedzony. Tylko niech Amerykanin nic nie mowi, gdyby ktos go o cos zapytal, niech odpowiada po francusku: „Gardlo mnie boli, nie moge mowic”. Jak pan ma na imie? Prosze powtorzyc, Martin: „Gardlo mnie boli, nie moge mowic”.
Martin kilkakrotnie powtorzyl to zdanie. Poprawiala go.