– O, tak. Teraz ujdzie. Co najmniej przez pol godziny nic wam nie grozi. Za pol godziny przyjdzie Lange z minerem i z fizylierami. Z baru kuchennymi schodami mozna przejsc do pokoju na gorze, gdzie gra w brydza general Berr. Pod stolem jest tam mina z mechanizmem zegarowym. Za czterdziesci piec minut caly budynek wyleci w powietrze.
– Matko najswietsza! – zawolalem po rosyjsku. – W takim razie trzeba stad dac noge!
– Nie wylecimy w powietrze – usmiechnela sie ze smutkiem. – Etienne doniosl o wszystkim Langemu. Mnie zlapia na gorze, u Berra, miner rozbroi mine, a Lange dostanie Sturmbannfuhrera. Kiedy przyjdzie, odczekajcie dwie minuty i spokojnie wyjdzcie.
Otworzylem usta i zamknalem je znowu. Taka rozmowa byla do pomyslenia tylko w klinice psychiatrycznej. Ale kobieta mowila nadal:
– Prosze sie nie dziwic. Etienne’a przy tym nie bylo, ale Lange pamieta wszystko. Lazil wszedzie, wypytywal wszystkich gosci. Ma znakomita pamiec. Wszystko bylo dokladnie tak, jak” to zobaczycie.
ZMIENIAMY PRZESZLOSC
W pierwszym pokoju grano w karty. Unosil sie tu zapach popiolu i tytoniu i bylo tyle dymu, ze nic nie mozna bylo zobaczyc. Dym to gestnial, to znow rzedl, ale nawet kiedy sie rozwiewal, wszystko bylo plynne, zatracalo ksztalty, oplywalo, kurczylo sie, jak gdyby ksztalty obowiazujace w tym swiecie nie byly podporzadkowane prawom geometrii euklidesowej. Nagle wyciagala sie dluga jak narta reka trzymajaca karty i licytowaly sie ochryple glosy: „Te piec i jeszcze piec… Pas… Sprawdze…”, to znow przecinala te reke taca, na ktorej balansowala butelka koniaku, a w prostokacie etykiety na butelce niczym na ekranie telewizora pojawiala sie nagle czyjas twarz z przystrzyzonymi wasikami i ta twarz z kolei przeksztalcala sie w plakat pelen krzykliwych liter: „VERBOTEN… VERBOTEN… VERBOTEN…”, to znow nasuwaly sie na ow plakat szare glowy bez twarzy i czyjs glos zza klebow dymu mowil: „Jeszcze trzydziesci minut… Jeszcze trzydziesci minut…” Karty szelescily jak liscie na wietrze, metnialo swiatlo. Dym gryzl w oczy.
– Irena – zawolalem.
Odwrocila sie.
– Nie nazywam sie Irena.
– Wszystko jedno. Co to jest? Gabinet krzywych zwierciadel?
– Nie – usmiechnela sie. – Po prostu nikt nie pamieta dokladnie sytuacji, szczegolow. Etienne probuje to sobie wyobrazic. A w glowie Langego blyskaja po prostu oderwane sceny, on sie nie zastanawia nad szczegolami.
Znowu nic nie zrozumialem. A wlasciwie cos tam niby rozumialem, ale niedokladnie.
– Jak we snie – dziwil sie Martin.
– Pracuja jednoczesnie komorki pamieci dwoch ludzi – mimo wszystko probowalem znalezc wytlumaczenie. – Ich wyobrazenia materializuja sie, zderzaja ze soba, jedno zaciera drugie.
Weszlismy do baru. Bar znajdowal sie w mniejszym pomieszczeniu, oddzielonym od sali zaslona z nanizanych na zwisajace sznurki kawalkow bambusa. Niemieccy oficerowie bedacy juz na cyku, pili posepnie. Nie bylo tu na czym usiasc. Tylko na dlugiej kanapce pod sciana calowaly sie jakies pary. Pomyslalem, ze Lange widocznie dobrze sobie zapamietal to wnetrze. Na nas nikt jednak nawet nie spojrzal. Irena cos szepnela barmanowi i zniknela w jakichs drzwiach, za ktorymi widac bylo prowadzace na gore ceglane schodki. Barman w milczeniu postawil przed nami dwa kieliszki koniaku i odszedl. Martin sprobowal.
– Niezly – powiedzial i oblizal sie.
– Csss… – syknalem. – Nie jestes Amerykaninem tylko Francuzem.
– Gardlo mnie boli, nie moge mowic – powiedzial wyuczone zdanie i zrobil do mnie oko.
Nikt zreszta nie sluchal naszej rozmowy. Popatrzylem na zegarek. Lange powinien przyjsc za pietnascie minut. I nagle wpadlem na pomysl – a gdyby tak Lange, powiedzmy, nie poszedl na gore, gdyby miner nie rozbroil miny, to general Berr i jego kamaryla w przewidzianym czasie zostana rozproszeni w atmosferze! Zaraz, to ciekawe! Lange przyjdzie z jednym fizylierem i z minerem. Miner z pewnoscia nie bedzie uzbrojony, fizylier stanie przy drzwiach na schody. Istnieje szansa!
Szeptem podzielilem sie tymi myslami z Martinem. Przytaknal. Ryzyko, ze oficerowie z baru nam przeszkodza, bylo niewielkie – oficerowie z trudem utrzymywali sie w pozycji stojacej. Slowem – sytuacja byla bardzo zachecajaca.
Minelo jeszcze dziesiec minut. Jeszcze minuta, dwie minuty, trzy minuty. Pozostawaly juz tylko sekundy. I oto zjawil sie Lange, nie ten Lange, ktorego juz poznalismy, ale Lange z czasow jeszcze wczesniejszych, jeszcze nim zostal Sturmbannfuhrerem. Jesli Lange pamietal te sytuacje, to w kazdym razie my nie bylismy w niej zanotowani, nic wiec nam nie grozilo. Dzialania Langego programowala jego pamiec, a ona kazala mu jak najszybciej dostac sie do miny i unieszkodliwic ja, zapobiec katastrofie. Towarzyszyl Langemu niemlody juz zolnierz w okularach i chlopaczyna-gestapowiec z pistoletem automatycznym. Lange szedl szybko, spiesznie, powiodl niechetnym spojrzeniem po drzemiacych nad koniakiem oficerach i co predzej poszedl z minerem na gore. Bardzo sie spieszyli. Gestapowiec z automatem, tak jak na to liczylismy, stanal przy drzwiach na klatke schodowa. W tejze chwili Martin podszedl do niego i blyskawiczna blacha w czolo zwalil go na ziemie. Gestapowiec nie zdazyl nawet wypuscic z rak automatu, a juz Martin trzymal bron. Ja zas z brauningem w reku bieglem juz do schodach na gore w slad za Langem. Lange obejrzal sie. „Padnij, Juri!” – krzyknal Martin. Klapnalem na schodki, seria z peemu polozyla obu – Langego i minera. Wszystko to trwalo zaledwie ulamek sekundy. Z baru nikt nawet nie wyjrzal.
Z gory za to wyjrzala „Irena”. Minelo jeszcze kilka sekund, nim powoli, nie zadajac nam zadnych pytan, zeszla na dol obok skurczonych na stopniach martwych gestapowcow.
– Czy ktos slyszal wystrzaly? – zapytalem wskazujac pokoj na gorze.
– Nikt oprocz mnie. Sa tak przejeci rozgrywka, ze nie uslysza nawet wybuchu. – Zadrzala i przeslonila sobie usta dlonia. O, Boze! Nie rozbroili miny!
– To swietnie – powiedzialem. – Niech sie wszyscy przeniosa do piekla. Uciekajmy.
Ciagle jeszcze nie mogla zrozumiec.
– Ale przeciez wtedy tego nie bylo.
– Za to teraz tak bedzie! – Chwycilem ja za reke. – Czy jest stad jakies inne wyjscie?
Poruszajac sie jak lunatyczka wyprowadzila nas na nieoswietlona ulice. Z wartownikiem u wyjscia Martin rozprawil sie tak samo jak z tamtym na gorze.
– To juz czwarty – podliczyl – granat nie byl potrzebny.
– Piaty – poprawilem go – zaczales przeciez juz na Antarktydzie.
– Beda teraz musieli wymodelowac dla nich specjalny raj.
Zamienialismy te zdania w biegu. Bieglismy srodkiem jezdni, nie wiedzac dokad, przed siebie, w ciemnosc. Wreszcie cos ciezkiego steknelo za naszymi plecami, slup ognistych iskier strzelil w niebo. Przez ulamek sekundy widzialem przed soba wielkie, rozszerzone oczy „Irene”. Dopiero teraz zauwazylem, ze „Irene” nie nosila okularow.
Zawyla gdzies syrena. Zaterkotal silnik samochodu. A potem jeszcze jeden. Odblask pozaru coraz bardziej rozjasnial ulice.
– Jakze to tak? – zapytala nagle „Irene”. – Wiec ja zyje? Wiec to jest jakies zupelnie inne zycie? Nie tamto?
– To zycie toczy sie teraz samodzielnie, stosownie do praw swego czasu. Mysmy tylko cofneli czas – powiedzialem, i dodalem, nie bez zlosliwej satysfakcji: – Bedziesz sie teraz mogla porachowac z Etienne’em.
Syrena ciagle jeszcze wyla, zawodzila. Gdzies bardzo blisko nas przejezdzaly ciezarowki. Obejrzalem sie – nigdzie nie bylo Martina! – Don! – zawolalem. – Martin! Nikt mi jednak nie odpowiedzial. Popchnelismy furtke w ogrodzeniu koscielnego dziedzinca, okazalo sie, ze nie jest zamknieta. Za furtka trwala nie rozjasniona jeszcze przez pozar ciemnosc. Tedy! – szepnela „Irene” chwytajac mnie za reke. Poszedlem za nia. Ciemnosc zaczela sie nagle rozpraszac, splywala po schodkach, ktore nagle przed soba zobaczylismy. Na najwyzszym schodku ktos siedzial.