chrzescijanami. Jestesmy bezboznikami.
– Co on mowi, kapitanie? – zapytal jeden z mlodszych jezdzcow po niemiecku.
– Sam nie moge zrozumiec – przeszedl na niemiecki i jego dowodca. – Ubrani sa tez dziwacznie, niczym komedianci na jarmarku.
– A moze to pomylka, kapitanie? Moze to nie ci?
– A gdzie bedziemy szukali tamtych? Niech Bonneville sam sobie lamie glowe. Pojedziecie z nami – dodal po francusku.
– Nie umiem jezdzic konno – powiedzial Ziernow.
Jezdziec rozesmial sie i powiedzial cos po niemiecku. Zaczeli sie smiac wszyscy trzej: „Nie umie jezdzic konno! Pewnie lekarz!”
– Wezcie go w srodek. Wy pojedziecie po bokach, strzemie w strzemie. I uwazajcie, zeby nie spadl. A ty? – odwrocil sie do mnie ten, ktory mial czarne wasy.
– Ja w ogole nie mam zamiaru jechac – powiedzialem.
– Jurij, nie kloccie sie z nimi! – zawolal do mnie Ziernow. Siedzial juz na koniu trzymajac sie za lek siodla. – Zgadzajcie sie na wszystko i starajcie sie zyskac na czasie.
– Po cygansku mowi? – groznie zapytal wlasciciel czarnych wasow.
– Po lacinie – rozezlilem sie. – Dominus vobiscum. Jedzmy!
I wskoczylem na siodlo. Nie bylo to dzisiejsze angielskie siodlo, ale stare siodlo nie znanego mi ksztaltu, na rogach mialo miedziane blachy. Ale to mnie nie zdetonowalo – nauczylem sie jezdzic konno jeszcze w instytucie, uczono nas tam po trosze wszystkiego, co sie sklada na wspolczesny piecioboj. Wasacz zacial mojego konia i pognalismy, wyprzedzajac Ziernowa i jego konwojentow.
Pedzilismy w milczeniu obok siebie, wasacz nie odstepowal mnie na krok. Slyszalem stukot kopyt mojego konia, jego ciezki oddech, czulem cieplo jego karku, sprezystosc strzemion – o, nie, to nie byla iluzja, to nie bylo zludzenie optyczne, to bylo rzeczywiste, realne zycie, cudze zycie w innej przestrzeni i w innym, czasie, zycie, ktore wessalo nas, jak bagno wsysa swe ofiary. Bliskosc morza, ciepla wilgoc powietrza, kamieniste serpentyny drogi, winnice na zboczach, nie znane mi drzewa o wielkich szerokich lisciach, ktore blyszczaly w sloncu, jak gdyby pokryte byly lakierem, osly, ciagnace powoli poskrzypujace dwukolki, parterowe domki z kamienia w wioskach, okienka z miki i porozwieszane i porozkladane na dachach suszace sie sznury czerwonej papryki, grubo ciosane Madonny przy studniach, mezczyzni o opalonych na braz torsach, w starych, postrzepionych spodniach do kolan, kobiety w samodzialowych koszulach i zupelnie nagie dzieci – wszystko to swiadczylo o tym, ze znajdujemy sie gdzies na poludniu Francji, a moze we Wloszech.
Cwalowalismy tak mniej wiecej przez godzine, nie napotykajac na szczescie zadnych przeszkod oprocz lezacych po bokach drogi wielkich glazow, sladow usunietych juz niegdysiejszych lawin skalnych. Zatrzymal nas niewysoki, na poltora chlopa, bialy mur, okalajacy jakis las czy park na przestrzeni wielu kilometrow – w kazdym razie nie widzielismy jego konca. W miejscu, gdzie mur skrecal od morza w kierunku polnocnym, stal czlowiek w rownie godnym maskarady ubraniu z przetartego i znoszonego do niemozliwosci zielonego aksamitu i w rudych botfortach, ktore, podobnie jak botforty moich towarzyszy podrozy, niejedno juz zdazyly zobaczyc, w kapeluszu bez pioropusza, ale za to przyozdobionym wielka, starannie wypucowana klamra z miedzi. Prawa reka tego czlowieka spoczywala na temblaku sporzadzonym z jakichs szmat, moze ze starej koszuli, a jedno z jego oczu przesloniete bylo waska czarna przepaska. Jego twarz wydala miesie jakby znajoma, ale zainteresowala mnie glownie nie twarz, tylko szpada, ktora groznie zablysla w lewej jego dloni.
Jezdzcy zeskoczyli na ziemie i sciagneli z konia Ziernowa. Ziernow nie byl w stanie utrzymac sie na nogach i zwalil sie twarza ku ziemi w przydrozna trawe. Chcialem pospieszyc mu z pomoca, ale wyprzedzil mnie jednooki.
– Wstancie – powiedzial do Ziernowa. – Czy mozecie wstac?
– Nie moge – jeknal Ziernow.
– Co ja z wami poczne? – spytal z zaduma jednooki i zwrocil sie do mnie. – A was to ja juz gdzies widzialem.
I wtedy go poznalem. Byl to Montjusseau, ten sam, ktory gawedzil z wloskim rezyserem przy table d’hote. Montjusseau, mistrz olimpijski, pierwsza szpada Francji.
– Gdziescie ich zagarneli? – zapytal.
– Na drodze. To nie ci?
– Coz to, oczu nie macie? I co ja teraz mam z nimi poczac? – powtorzyl, pelen watpliwosci, – Dla nich ja juz nie jestem Bonneville.
Zapienil sie na drodze czerwony oblok. Z piany wylonila sie najpierw glowa, potem czarna jedwabna pizama. Poznalem. To byl rezyser filmowy Carresi.
– Pan nazywa sie Bonneville, a nie Montjusseau – powiedzial Carresi, a kaciki ust i zapadniete policzki drgaly mu przy tym rozpaczliwie. – Jest pan czlowiekiem z innego stulecia. Jasne?
– Mam swoja wlasna pamiec – zaprotestowal jednooki.
– Prosze ja jednak stlumic. Prosze ja wylaczyc. Prosze, niechaj pan zapomni o wszystkim, co nie wiaze sie z filmem.
– A czy oni wiaza sie z filmem? – Jednooki zerknal na mnie. – Czy przewidzial pan to?
– Nie, oczywiscie, ze tego nie przewidzialem. To sprawila wola kogos, kogo nie znamy. Nie jestem w stanie przeciwdzialac tej woli. Ale pan, Bonneville, moglby to zrobic.
– W jaki sposob?
– Jako bohater Balzaca, ksztaltujacy rozwoj wydarzen wedle swej woli. To, co mowie, daje panu tylko bodziec. To pan jest gospodarzem sytuacji, gospodarzem tematu. Bonneville jest smiertelnym wrogiem Savarina – i w tej chwili, jesli chodzi o pana stwierdzenie, to wyczerpuje wszystko. Ale prosze pamietac, ze nie ma pan prawej reki,
– Jako mankut nie zostane nawet dopuszczony do konkursu.
– Takze w naszych czasach Montjusseau byl mankutem. Mankut Bonneville w swojej epoce rowniez bedzie walczyl lewa reka.
Oblok znow sie zapienil, pochlonal rezysera i rozwial sie. Bonneville powrocil do niecierpliwiacych sie jezdzcow.
– Przerzuc go sobie przez ramie – wskazal lezacego obok drogi Ziernowa. – Niech Savarin sam go kuruje.
– Stac! – zawolalem.
Ale ostrze szpady Bonneville’a dotknelo mojej piersi. Ziernow zas nie jeknawszy nawet zwisal juz, przerzucony przez ramie jezdzca.
– Morderco! – powiedzialem.
– Nic mu nie bedzie – powiedzial Bonneville. – Trawa tam po pas. Polezy sobie, a potem wyzdrowieje. My zas nie marnujmy czasu. Bron sie – wzniosl szpade.
– Ja mam sie bronic przed panem? To smieszne!
– Dlaczego?
– Przeciez pan jest Montjusseau. Mistrz Francji.
– Myli sie pan, jestem Bonneville.
– Niech pan nie probuje mnie oszukac. Slyszalem rozmowe pana z rezyserem.
– Z kim? – nie zrozumial.
Patrzylem mu prosto w oczy. Nie zgrywal sie przede mna, rzeczywiscie nie rozumial.
– Wydawalo sie panu.
Dyskusja nie miala sensu, stal przede mna pozbawiony wlasnej pamieci wilkolak. Myslal za niego rezyser.
– Bron sie! – powtorzyl surowo.
I zaraz ostrze szpady wbilo mi sie w piers. Niegleboko, ledwie przebilo kurtke i drasnelo mnie, ale przeciez poczulem uklucie. I co najwazniejsze, ani przez moment nie watpilem, ze szpada przeszyje mnie ma wylot, jesli tylko pchnie on mocniej. Walczyc z Montjusseau? To by bylo samobojstwo. Ale przeciez to nie Montjusseau dobyl szpady, tylko mankut Bonneville. Czy mu sprostam? Jak dlugo mu sprostam?
– Bronisz sie, czy nie? – powtorzyl raz jeszcze.
– Nie mam szpady.