– Co do mnie, nic nie przypuszczalem – niecierpliwie zaprotestowal Carresi – i staralem sie trzymac jak najdalej od tej swiatowej sensacji. Na poczatku nie wierzylem w to, podobnie jak w latajace talerze, potem jednak obejrzalem pana film i jeknalem: jeszcze tego brakowalo! Przez caly tydzien moglem mowic tylko o tym, potem sie przyzwyczailem, jak sie czlowiek przyzwyczaja do czegos niezwyklego, ale nieustannie sie powtarzajacego, zwlaszcza jesli to „cos” nie dotyczy go bezposrednio. Zajecia zawodowe absorbowaly zarowno moj umysl, jak moje uczucia, nawet owego wieczoru w przeddzien otwarcia kongresu nie myslalem o niczym innym poza moim nowym filmem. Chcialem wskrzesic film historyczny, nie hollywoodzka bzdure i nie eksponat muzealny, ale cos, co byloby przewartosciowywajacym spojrzeniem na historie oczyma wspolczesnego czlowieka. Wybralem juz stulecie i bohaterow i, jak to sie u was mowi, tlo spoleczno-historyczne. A tego wieczoru przy table d’hote znalazlem i namowilem do wziecia udzialu w filmie glownego „gwiazdora”. Nie podobala mu sie jedna scena – pojedynek lewa reka. Ja jednak, prosze mi wierzyc, wiem lepiej. Pamietam go z planszy. Trzymajac szpade w prawym reku jest nazbyt profesjonalny, nie potrafi wejsc w role. Za to, kiedy ma szpade w lewej – jest boski! Niepohamowana sila, bledy, zagniewanie na samego siebie – fenomenalnie autentyczny! Przekonalem go. Rozstalismy sie. Polozylem sie w swoim pokoju, mysle. Rozprasza mnie ten czerwony kolor. Pal go licho, zamknalem oczy. I wyobrazilem sobie to wszystko – nadmorska droge, kamienie, winnice, bialy mur hrabiowskiego parku. I nagle – jakas bzdura. Najemnicy Gastona – w scenariuszu Gaston nazywa sie Bonneville – zatrzymuja na drodze jakichs wloczegow nie wloczegow, turystow nie turystow, w kazdym razie jakichs obcych. Z innego stulecia, z innej fabuly. Chce ich usunac z mojego pomyslu i nie moge tego zrobic, tkwia w nim jak przyklejeni. No, dobrze, mowie, niech sobie beda. Jeszcze jedna perypetia, to nawet oryginalne – powiedzmy: wedrowni uliczni aktorzy. Gaston tymczasem widocznie takze rozmyslal o filmie, nie o scenariuszu, oczywiscie, tylko o sobie, ciagle o tym samym dylemacie – lewa czy prawa? Zaczynam dyskutowac z nim w myslach, goraczkuje sie, przekonuje go, zadam tej lewicy. Wreszcie ucinam kategorycznie: – Dosc tego!

– Widzialem! – przypomnialem sobie. – Klab malinowej piany przy drodze i pan wyskakujacy z tej piany niczym diabel z tabakierki.

Carresi zamknal – oczy, usilowal sobie to wszystko wyobrazic, az nagle ucieszyl sie:

– To jest mysl! Genialny chwyt! Nakrecimy wszystko, tak jak bylo. A wiec, monsieur George, czy zechce pan byc partnerem Gastona?

– Dziekuje! – wychrypialem. – Nie mam ochoty umierac po raz drugi.

JEDZIEMY NA GRENLANDIE

Po wyjsciu rezysera i olimpijczyka zapanowalo niezreczne milczenie. Rozdrazniony ta niepotrzebna wizyta z trudem sie hamowalem.

– Wsciekasz sie? – zapytal Ziernow.

– Pewnie, ze sie wsciekam – odpowiedzialem. – Myslisz, ze to takie przyjemne wymieniac uprzejmosci ze swoim morderca?

I tak bez slowa przeszlismy na „ty”.

– Montjusseau nic tu nie zawinil, nawet posrednio – ciagnal Ziernow – wlasnie sie co do tego upewnilem.

– Presumpcja braku winy – ironizowalem.

Ale Ziernow nie podjal rekawicy.

– Przepraszam, nie gniewaj sie, ale ja naumyslnie przyprowadzilem ich do ciebie. Chcialem dokonac konfrontacji tego modelowanego zycia z jego zrodlami. Zanim wyglosze moj wyklad, musialem dokladnie sprawdzic, co bylo modelowane, czyja psychika. A takze – co jest jeszcze wazniejsze – czy modelowano czyjas pamiec, czy tez czyjes mysli. Teraz juz to wiem. Oni zajrzeli i do tego, i do tego. Montjusseau byl po prostu spiacy i myslal od niechcenia o propozycjach Carresiego. Carresi zas pracowal, przemysliwal. Budowal konflikty, sytuacje dramatyczne, slowem – iluzje zycia. Oni modelowali wlasnie te iluzje.

Mimo woli pomacalem gardlo.

– A to? Czy to tez iluzja?

– To przypadek. „Obloki” przeprowadzajac swoje eksperymenty zapewne nie orientowaly sie nawet, jakie to niebezpieczne.

– Nie rozumiem – przerwala mu zamyslona Irena – to nie jest zycie, to cos innego. Z punktu widzenia biologii to nie moze byc zycie, nawet jesli to dubluje zycie. Nie mozna stworzyc zycia z niczego.

– Dlaczego z niczego? Z pewnoscia uzywaja do tego jakiegos budulca, czegos takiego jak plazma.

– Czerwonej mgly?

– Byc moze. Nikt tego jak dotad nie wyjasnil, nie wystapiono nawet z zadna hipoteza. – Ziernow westchnal. – Nie liczcie na to, ze ja jutro wysune jakas hipoteze. Ja tylko wyraze pewien domysl – co jest modelowane i dlaczego wlasnie to. Ale jak to sie robi – darujcie…

Rozesmialem sie.

– Ktos to wyjasni.

– Gdzie?

– Jak to gdzie? Na kongresie.

– To sie nie uda. Epizod paryski dobiega konca. Mozesz pakowac walizki.

Powiedzial to bardzo stanowczo.

– Nowa delegacja? Dokad?

Ziernow milczal, usmiechal sie.

– A jesli sie nie zgodze? – powiedzialem.

– Zgodzisz sie, zgodzisz. Bedziesz skakal z radosci.

– Nie mecz mnie, Borys. Dokad?

– Na Grenlandie.

Na mojej twarzy odmalowalo sie tak szczere rozczarowanie, ze Irena parsknela smiechem.

– On jakos nie skacze, Irka.

Polozylem sie demonstracyjnie.

– Nic mnie do skakania nie dopinguje.

– Bedzie i doping – powiedzial Ziernow i mrugnal na Irene.

Irena, nasladujac spikera, ktory czyta w radio ostatnie wiadomosci zaczela:

„Kopenhaga. Jak donosi nasz specjalny korespondent samoloty zwiadowcze amerykanskiej stacji polarnej w Sondre Stromfjord (Grenlandia) zameldowaly o interesujacym fenomenie przyrodniczym – lub tez moze wywolanym sztucznie – zaobserwowanym na zachod od siedemdziesiatego drugiego rownoleznika w rejonie dzialania ekspedycji Thompsona…”

Unioslem sie na poduszce.

– „…na rozleglym plaskowzgorzu lodowym zaobserwowano blekitne protuberancje dlugosci jednego kilometra. Cos w rodzaju zorzy polarnej na mniejsza skale. Protuberancje maja ksztalt gigantycznej elipsy, zamknietej figury geometrycznej z blekitnego ognia. Jezyki plomienia zbiegaja sie mniej wiecej na wysokosci jednego kilometra tworzac ogromny osmioscian”. Czy tak, Borysie Arkadiewiczu?

Usiadlem na lozku.

– No coz, gotow jestes skakac, Anochin?

– Chyba tak.

– A zatem sluchaj. Komunikaty o tej „zorzy” obiegly juz prase calego swiata. Osmioscian jasnieje na setki kilometrow, ale nie mozna sie do niego zblizyc ani piechota, ani na traktorach, wszystkich odrzuca niewidzialna sila, ktora juz znamy. Samoloty takze nie moga sie tam znizyc – cos je odpycha. Podejrzewa sie, ze jest to potezne pole silowe stworzone przez przybyszow. No jak, skaczesz?

– Skacze, Borysie Arkadiewiczu. A wiec oni sa juz w Grenlandii?

– Juz od dawna. Ale teraz w glebi plaskowyzu zaczyna sie dziac cos nowego. Plonie tam ogien, ale rozstawione w poblizu przyrzady pomiarowe nie rejestruja nawet najmniejszego podniesienia sie temperatury. Nic zwiekszylo sie cisnienie atmosferyczne, nie zwiekszyla sie jonizacja, nie ma zaklocen w lacznosci radiowej nawet o kilka metrow od protuberancji, a liczniki Geigera ani drgna. Jakis straszny kamuflaz, cos jakby dziecinny

Вы читаете Jezdzcy z nikad
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату