– Kapitanie, prosze o panska szpade! – zawolal.
Wasacz, ktory stal nie opodal, rzucil mi swoja szpade. Schwytalem jej rekojesc w locie.
– Dobrze – pochwalil mnie Bonneville. Szpada byla lekka i ostra jak igla. Nie miala „point d’arret”, do ktorego bylem przyzwyczajony, owej kulki, ktora zabezpiecza zazwyczaj ostrze broni sportowej. Ale kisc dloni okrywala dobrze mi znana szlifowana kulista garda. Rekojesc tez byla wygodna, zamachnalem sie i uslyszalem znany mi z szermierczej planszy swist przecinanego powietrza.
– L’attaque de droit – powiedzial Bonneville.
„Atak z prawej” – przetlumaczylem w mysli. Bonneville uprzedzal mnie pogardliwie, co zamierza zrobic, manifestowal, ze nie obawia sie ujawnic przede mna swych planow. I w tejze chwili natarl.
Odparowalem cios.
– Parce – powiedzial. W jezyku szermierzy oznaczalo to, ze gratuluje mi pomyslnej obrony.
Oslaniajac sie szpada odstapilem o krok. Moja szpada byla odrobine dluzsza niz szpada Bonneville’a, co mi dawalo przewage w obronie. „Co w takich razach mawial Kirsch? – sprobowalem sobie przypomniec porady mojego fechtmistrza. – Nie pozwol sie oszukac, on zrobi unik i twoja szpada przetnie powietrze. Nie nacieraj przedwczesnie!” Udalem, ze przechodze do obrony. Skoczyl miekko jak kot i tym razem pchnal od lewej.
Ale ja i ten cios odparowalem.
– Madrze – zauwazyl Bonneville. – Z wyczuciem. Ma pan szczescie, ze atakuje lewa. Gdybym natarl prawa, bylby to dla pana koniec.
Bonneville poradzil sobie z dlugoscia mojej szpady, odchylil moje ostrze i blyskawicznie pchnal. Ale jego klinga przebila tylko marynarke ocierajac sie o cialo. Bonneville sie skrzywil.
– Zrzucmy kamizele – i odstapil o krok. Ja nie ruszylem sie z miejsca. Bez marynarki, w samej koszuli czulem sie swobodniej. A takze, niestety, mniej bezpiecznie. Na zawodach sportowych wkladalismy zawsze specjalne kurtki, w ktore wszyta byla cienka metalowa siatka. Uklucie szpada, zetkniecie metalu z motalem rejestrowala specjalna aparatura elektryczna. A teraz uklucie to bylo prawdziwe uklucie. Ostrze wdzieralo sie w zywa tkanke, szarpalo naczynia krwionosne, moglo ciezko zranic, moglo zabic. Ale – jesli pominac szermiercze umiejetnosci i doswiadczenie – obaj bylismy w tej samej sytuacji. Nasze klingi byly jednakowo niebezpieczne, nasze koszule dawaly jednako watla oslone.
Znowu skrzyzowaly sie szpady. Co za szczescie, ze walczyl lewa reka – moglem nadazyc za kazdym jego ruchem. Bonneville jak gdyby czytal w moich myslach.
– Lewa moge najwyzej czyscic buty – powiedzial. – Chce pan zobaczyc, jak walcze prawa?
Zsunal reke z temblaka i blyskawicznie przerzucil szpade do prawej. Szpada blysnela, odbila moje ostrze i ugodzila mnie w piers.
– Tak to sie robi – zaczal sie chelpic, ale nie zdazyl… Ktos niewidzialny upomnial go. Glos byl znajomy:
– Lewa, Bonneville, lewa! Schowaj prawa! Bonneville poslusznie przerzucil szpade z powrotem do lewej reki. Krwawa plama na mojej piersi rozrastala sie.
– Opatrzcie go – powiedzial Bonneville.
Sciagnieto ze mnie koszule i przewiazano nia ramie. Rana nie byla gleboka, ale bardzo krwawila. Zgialem i rozgialem prawa reke – nie bolala mnie.
– Gdzie pan sie uczyl? – zapytal Bonneville. – We Wloszech?
– Czemu?
– Na wloski sposob przechodzi pan do obrony. Ale nic to panu nie pomoze.
Rozesmialem sie i o malo co nie przegapilem ciosu – zadal go z prawej. Zdolalem jednak przykucnac i jego szpada przeslizgnela sie tylko po moim ramieniu. Odbilem ja ku gorze i teraz ja z kolei zrobilem wypad.
– Brawo – powiedzial Bonneville.
Jego szpada znow zatanczyla nie opodal mej piersi. Parowalem ciosy i cofalem sie, czujac, jak mi cierpna wpijajace sie w rekojesc szpady palce. „Byleby sie tylko nie potknac, byleby tylko nie upasc” – myslalem.
– Pospieszcie sie, Bonneville – uslyszalem znow glos kogos niewidzialnego. – Nie bedziemy powtarzali tego ujecia.
– Nic z tego – odpowiedzial Bonneville cofajac sie i pozwalajac mi na tak upragniony odpoczynek. – Lewa sobie z nim nie poradze.
– W takim razie on poradzi sobie z toba. Przerobie scenariusz. Ale pan jest supermanem, Bonneville. Tak sobie pana wymyslilem. Naprzod!
Bonneville znow dal krok w moim kierunku.
– Co, juz po rozmowie – usmiechnalem sie.
– Po jakiej rozmowie?
Znow mialem przed soba robota, ktory nie pamietal niczego poza swoim nadrzednym zadaniem. Nagle uczulem, ze opieram sie plecami o sciane. Nie mialem sie juz dokad cofnac. „To koniec!” – pomyslalem, zrozpaczony.
Jego szpada napotkala nagle moja, cofnela sie i wbila mi sie w gardlo. Nie poczulem bolu, cos tylko zabulgotalo mi w gardle. Ugiely sie pode mna kolana, podparlem sie szpada, ale szpada wymsknela mi sie z dloni. I jeszcze tylko uslyszalem glos dobiegajacy jak gdyby z zaswiatow:
– Gotow.
CZESC CZWARTA. Kontakt nawiazany
Wszystko, co bylo potem, widzialem jako pourywany, bezladny ciag rozplywajacych sie bialych obrazow. W tej bialosci blyskaly nagle jakies niklowane cylindryczne plaszczyzny, wily sie niczym weze jakies dlugie rurki i pochylaly sie nade mna czyjes twarze.
– Odzyskal przytomnosc – uslyszalem.
– Widze. Narkoza.
– Gotowe, panie profesorze.
Wszystko to mowione bylo po francusku, bardzo szybko, to i owo rozumialem, reszta ginela w chaosie niezrozumialych zaszyfrowanych terminow. Potem wszystko – i swiatlo, i mysli – zagaslo, potem znowu ozylo w bialosci. Znow pochylaly sie nade mna nieznajome twarze, polyskiwaly jakies wypolerowane przedmioty – nozyczki, lyzka, zegarek na czyims przegubie, strzykawka. Niekiedy zamiast tego niklu widzialem przezroczysta zoltosc gumowych rekawiczek albo sterylne rozowe dlonie o krotko obcietych paznokciach. Ale zaden z tych obrazow nie trwal dlugo, ginely jeden po drugim w ciemnosci, w ktorej nie istnial ani czas, ani przestrzen, w ciemnosci, w ktorej byla tylko czarna proznia snu.
Pozniej obrazy zaczely byc coraz wyrazistsze, jak gdyby ktos niewidzialny regulowal nastawienie obiektywu na ostrosc. Szczupla i surowa twarz profesora w bialej czapeczce ustepowala miejsca jeszcze surowszej twarzy siostry operacyjnej pod bialym, jak gdyby zakonnym czepeczkiem, karmiono mnie bulionem i sokami, zmieniano mi opatrunki i nie pozwalano mowic.
Kiedys zdolalem jednak zapytac:
– Gdzie ja jestem?
Mocne palce siostry natychmiast legly na moich ustach.
– Prosze nic nie mowic. Jest pan w klinice profesora Pelletier. Prosze oszczedzac gardlo.
Kiedys pochylila sie nade mna znajoma twarz w przydymionych szklach.
– To ty?! – zawolalem i nie poznalem wlasnego glosu – ni to ochryply jek, ni to jakis ptasi klekot.
– Cssss… – Ona takze zakryla mi usta, ale jak ostrozne, jak niewazkie bylo to jej dotkniecie! – Wszystko w porzadku, kochanie. Niedlugo przyjde znowu. Spij.
Zasypialem wiec i budzilem sie znowu, czulem w gardle coraz mniejszy ucisk, czulem smak bulionu, uklucie zastrzyku i znowu zapadalem sie w czarna pustke, az wreszcie obudzilem sie na dobre. Moglem mowic, krzyczec, spiewac – wiedzialem o tym. Nie mialem juz nawet opatrunku na szyi.