utknela w niej na stosunkowo niewielkiej glebokosci zaklinowana pomiedzy scianami lodowego wawozu to, choc uderzenie bylo bardzo silne, ucierpialo jedynie szklo czolowego iluminatora. W kabinie nie zgaslo nawet swiatlo. Tylko ja i Diaczuk stracilismy przytomnosc. Ziernow i Czocheli utrzymali sie na swoich miejscach, wymigali sie kilkoma tylko zadrapaniami i zaczeli przede wszystkim cucic mnie i Tolka. Diaczuk ocknal sie od razu, mial tylko zawrot glowy i nogi jak z waty. „Niewielki wstrzas mozgu – powiedzial – to minie. Zobaczmy lepiej, co z Anochinem”. Odezwal sie w nim lekarz. Podprowadzili go i we trojke starali sie przywrocic mi przytomnosc. Ale ani amoniak, ani sztuczne oddychanie nie pomagaly. „Moim zdaniem to jest szok” – powiedzial Tolek. Wano, ktory zdazyl juz przez gorny luk wyjsc na dach amfibii, zakomunikowal, ze bedziemy mogli bez trudu wydostac sie z tej szczeliny. Ale Tolek zaprotestowal przeciwko wynoszeniu mnie z kabiny: „Teraz trzeba uwazac, zeby sie nie przeziebil. Moim zdaniem szok przechodzi juz w sen, a sen wzmocni hamowanie pozakresowe”. Powiedziawszy to Tolek o malo co nie zwalil sie na ziemie, poniewaz znowu stracil przytomnosc, wiec ewakuowanie pojazdu postanowiono zaczac wlasnie od niego, mnie pozostawiajac na razie w kabinie. Zabrali narty, sanki, namiot, piecyk przenosny i brykiety, latarki i czesc zapasow zywnosci. Chociaz amfibia utknela na dobre i nie bylo obaw o to, ze osunie sie glebiej, nikt jednak nie mial ochoty pozostawac nad przepascia. Ziernow przypomnial sobie wglebienie w scianie lodowca przypominajace naturalna grote. Postanowili, ze przeniosa najpierw Tolka, rozbija namiot, postawia piec, a potem wroca po mnie. Doslownie w pol godziny pozniej byli juz w grocie. Ziernow z Totkiem, ktory tymczasem poczul sie juz zupelnie dobrze, zostali, aby rozbic namiot, Wano zas z pustymi sankami wrocil po mnie. Wlasnie wtedy stalo sie to, co uznali za przejsciowe oslabienie wladz umyslowych Wano. Nie minela godzina, a Wano przybiegl z powrotem z obledem w oczach, rozdygotany i nieprzytomny ze zdenerwowania. Amfibia, jak twierdzil, nie znajduje sie juz w szczelinie, ale na polu lodowym, a obok niej stoi druga, identyczna, l ta druga ma tak samo wgniecione szklo czolowe. I w kazdej z tych dwoch amfibii Wano znalazl w kabinie mnie, lezacego na podlodze i nieprzytomnego. Wowczas wrzasnal z przerazenia, byl bowiem pewien, ze oszalal, i pobiegl z powrotem, a kiedy dobiegl do towarzyszy, wychylil duszkiem pelna szklanke spirytusu i kategorycznie odmowil ponownej wyprawy. Poszedl po mnie zatem Ziernow z Totkiem.
Opowiedzialem im w zamian swoja historie. Sluchali mnie bez niedowierzania, chciwie, tak jak dzieci sluchaja bajki, na twarzy zadnego z nich nie zauwazylem ani sladu sceptycznego usmiechu, tylko Diaczuk co chwila podskakiwal niecierpliwie i mruczal: „gadanie…” a oczy ich obu blyszczaly tak, ze kusilo mnie, by doradzic im powtorzenie doswiadczenia Warno ze szklanka spirytusu. Ale kiedy skonczylem, obaj dlugo milczeli, woleli najwidoczniej, abym ja sam im to wszystko wyjasnil.
Ja jednak milczalem.
– Nie gniewaj sie, Jurek – powiedzial wreszcie Diaczuk i zaczal mamrotac: – Czytalem pamietnik Scotta czy cos w tym rodzaju, dokladnie juz nie pamietam. Z grubsza rzecz ujmujac – samohipnoza. Halucynacje sniegowe. Biale sny.
– Wano takze mial to? – zapytal Ziernow.
– Oczywiscie. Ja, jako medyk…
– Co z ciebie za medyk – przerwal mu Ziernow – dajmy temu spokoj. Jest tu zbyt duzo niewiadomych, by tak od razu moc rozwiazac to rownanie. Zacznijmy od pierwszej niewiadomej. Kto wyciagnal amfibie? Z glebokosci szesciu metrow, w dodatku scisnieta w takim imadle, jakiego prozno by szukac w fabrykach… Nawiasem mowiac ten drobiazg wazy trzydziesci piec ton. I czym ja wyciagnieto? Na linach? Bzdura! Stalowe liny musialyby pozostawic slady na obudowie. A gdziez te slady?
Wstal i milczac przeszedl do swojej kabiny nawigacyjnej.
– Ale przeciez to bzdury, Borysie Arkadiewiczu! – zawolal w slad za nim Tolek.
Ziernow odwrocil sie.
– Co macie na mysli?
– Jak to co? Przygody Anochina. Nowy baron Munchhausen. Sobowtory, obloki, kwiat-wampir, tajemnicze znikniecie.
– Wydaje mi sie, Anochin, ze trzymaliscie w reku kamere, kiedysmy tu podchodzili – powiedzial Ziernow. – Czy filmowaliscie cos?
– Wszystko – powiedzialem. – Oblok, znikniecie „Charkowianki”, sobowtora. Mam z dziesiec minut filmu.
Tolek mrugal, ciagle jeszcze gotow wznowic spor. Nie zamierzal sie poddac.
– Zaraz to zobaczycie – uslyszelismy glos Ziernowa. – Spojrzcie w iluminator.
O jakie pol kilometra nad rownina plynal ku nam malinowy racuch. Niebo zasnulo sie juz pierzastymi bialymi nicmi i na ich tle racuch ow byl jeszcze mniej podobny do obloku. Diaczuk krzyknal i podskoczyl ku drzwiom, my za nim. Oblok nie zmieniajac kursu przeplynal nad nami gdzies na polnoc, tam gdzie skrecala lodowa sciana. „W strone naszego namiotu” – szepnal Tolek i podszedl do mnie.
– Wybacz, Jurek – powiedzial i wyciagnal reke. – Okazuje sie, ze cala ta sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana…
Bynajmniej nie mialem ochoty triumfowac.
– To w ogole nie jest oblok – ciagnal zamyslony Tolek, snujac jakas mysl, ktora go zaniepokoila. – W znaczeniu zwyklej kondensacji pary wodnej. To nie zadne kropelki ani krysztalki. W kazdym razie na pierwszy rzut oka. Dlaczego sunie tak nisko nad ziemia? Dlaczego ma taka dziwna barwe? Gaz? Watpie. Nie jest to takze pyl. Pobralbym probke, gdybysmy mieli samolot.
– Akurat, pozwolilby ci sie zblizyc – powiedzialem, pamietajac o niewidzialnej przegrodzie i o tym, jak probowalem ja pokonac z kamera. – Przyciska do ziemi jak na ostrym wirazu. Myslalem, ze mam magnetyczne podeszwy.
– Sadzisz, ze ten oblok jest zywy?
– Moze i zywy.
– Jakas istota?
– Ktoz to moze wiedziec… Moze i istota – przypomnialem sobie swoja rozmowe z moim sobowtorem i dodalem: – To pewne, ze jest zdalnie sterowany.
– W jaki sposob?
– To juz ty powinienes wiedziec. Jestes meteorologiem.
– Uwazasz, ze ten oblok ma cos wspolnego z meteorologia?
Nie odpowiedzialem. A kiedy wrocilismy do kabiny, Tolek powiedzial nagle cos zupelnie nieslychanego:
– A jezeli sa to jacys nie znani nauce mieszkancy pustyn lodowych?
– Genialne – powiedzialem – w dodatku w stylu Conan Doyle’a. Odwazni podroznicy odkrywaja nieznana cywilizacje na rowninie antarktycznej. Kto bedzie lordem Rockstone? Ty?
– To niezbyt madre. Wyloz swoja hipoteze, jezeli ja masz.
Tak sprowokowany powiedzialem pierwsze lepsze, co mi przyszlo do glowy:
– To raczej jakies mechanizmy cybernetyczne.
– Skad?
– Z Europy oczywiscie. A moze z Ameryki. Ktos je wynalazl i wyprobowuje tutaj.
– A do czego sluza?
– Na poczatek moga byc uzywane, powiedzmy, jako ekskawatory dla wydobywania i podnoszenia ciezkich ladunkow. „Charkowianka” nadawala sie do eksperymentu, wiec ja wyciagneli.
– Po co zatem ja zdublowano?
– Mozliwe, ze sa to nie znane nam urzadzenia sluzace do reprodukowania dowolnych struktur atomowych, bialkowych i krystalicznych.
– Ale po co… po co? Nie rozumiem…
– Zdolnosc rozumienia u ludzi cierpiacych na niedorozwoj mozdzka wedlug danych Baudouina zmniejsza sie o czternascie do dwudziestu trzech procent. W twoim wypadku – mniej wiecej o pietnascie. Zestaw fakty i pomysl, poczekam. Jest jeszcze jeden istotny element hipotezy.
Tolek tak bardzo chcial zrozumiec wszystko jak najpredzej, ze bez mrugniecia okiem przelknal i Baudouina, i procenty.
– Poddaje sie – powiedzial. – Jaki element?
– Sobowtory – oswiadczylem. – Byles na najlepszej drodze do poznania prawdy, kiedy wspomniales o samohipnozie. Ale – zaledwie na drodze. Prawda lezy zupelnie gdzie indziej. To nie samohipnoza tylko interwencja w opracowywanie informacji. Tak naprawde nie bylo zadnych sobowtorow. Ani drugiej „Charkowianki”, ani drugiego Anochina, ani sobowtorow roznych przedmiotow, jak na przyklad moja kurtka albo kamera. „Oblok”