przeksztalcil moja psychike, spowodowal rozdwojenie postrzegania swiata. A co za tym idzie rozdwojenie osobowosci, ponury nastroj, zle samopoczucie.

– A jednak twoja hipoteza ma jedna wade – nie wyjasnia ani fizykochemicznej natury tych urzadzen, ani ich bazy technicznej, ani celow, dla ktorych zostaly skonstruowane i uzyte.

Nazwac hipoteza te bzdury, ktore plotlem, mozna bylo tylko w malignie. Wymyslilem je pospiesznie, od reki, byle nie dac Tolkowi ostatniego slowa, a kontynuowac te bzdure kazal mi upor. Dla mnie samego bylo oczywiste, ze hipoteza taka niczego nie wyjasnia, ze co najwazniejsze nie udziela odpowiedzi na pytanie, dlaczego sobowtory istniejace tylko w mojej swiadomosci musialy zostac fizycznie unicestwione, dlaczego w dodatku nie dopuszczono mnie do owego tajemniczego laboratorium. To, co wymyslilem, bylo calkowicie uzaleznione od wywolania tasmy filmowej. Jezeli obiektyw zarejestrowal wszystko, co widzialem, to moja tak zwana hipoteza nie nadawala sie nawet na anegdote.

– Roztrzygnijcie nasz spor – blagal Ziernowa Tolek.

– Po co? – odpowiedzial Ziernow, ktory, jak sie wydawalo, w ogole nie sluchal tego, co mowilismy. – Anochin ma nader bujna wyobraznie. To bardzo cenne i dla artysty, i dla uczonego.

– Anochin juz wysunal hipoteze.

– Kazda hipoteza musi zostac sprawdzona.

– Ale kazda hipoteza musi byc choc troche prawdopodobna.

– Slabosc hipotezy Anochina – zgodzil sie z nim Ziernow – polega na tym, ze nie tlumaczy ona sprawy lodow w naszym rejonie. Ta hipoteza nie moze wyjasnic, kto i po co usunal dziesiatki, a moze nawet setki kilometrow szesciennych lodu.

Sens tej wypowiedzi nie dotarl do nas, wiec Ziernow, ktory najwidoczniej to zauwazyl, wyjasnil laskawie:

– Jeszcze przed katastrofa zwracalem wam uwage na idealnie rowny uskok sciany lodowej, ktora nie wiedziec skad sie wziela i nie wiadomo jak daleko sie ciagnie. Wydalo mi sie, ze ten uskok powstal sztucznie. Pod naszymi stopami lod byl takze sztucznie wygladzony, juz wtedy zauwazylem, jak cienka i sypka byla warstwa lezacego na nim sniegu. Przesladuje mnie mysl, ze o kilkadziesiat kilometrow stad moze znajdowac sie taka sama, rownolegla do naszej sciana lodowa. Oczywista, jest to tylko domysl. Ale jesli ten domysl mialby sie okazac sluszny, to jaka sila bylaby w stanie wyciac i przeniesc taka tafle lodu? Oblok? Powiedzmy. Nie znamy przeciez jeszcze jego mozliwosci. Ale oblok europejskiego czy tez amerykanskiego pochodzenia? – Wzruszyl ramionami z niedowierzaniem – Powiedzcie mi w takim razie, Anochin, komu byly potrzebne i gdzie sie podzialy te miliony ton lodu.

– Ale czy je stad wydobyto, Borysie Arkadiewiczu? Waszym zdaniem ten przerebel ma dwa brzegi? Na jakiej podstawie tak sadzicie? – bronilem sie. – Gdzie sa w takim razie przeciecia poprzeczne? Zreszta wygodniej by przeciez bylo wyjmowac te tafle przy skosnych nacieciach. Kopac w jednym miejscu, glebiej, wykopac krater…

– Oczywiscie, gdyby sie nie pamietalo o potrzebach komunikacji po kontynencie. A oni zapewne nie chcieli utrudniac komunikacji. Dlaczego? Za wczesnie jeszcze, zeby wyciagac wnioski, wydaje mi sie wszakze, ze oni nie sa wrogo wobec nas usposobieni, raczej sa nam zyczliwi. A poza tym komuz to latwiej byloby wydobywac lod w ten a nie inny sposob? Mnie, wam? My postawilibysmy bariery ochronne, wywiesilibysmy tabliczki ze strzalkami, nadalibysmy komunikat radiowy? A moze oni nie mogli albo nie umieli tego zrobic?

– „Oni” to znaczy kto?

– Nie konstruuje hipotez – oschle powiedzial Ziernow.

SEN BEZ SNU

W krotka podroz do namiotu zabralem kamere filmowa, ale „oblok” juz sie nie ukazal. Na naradzie wojennej postanowiono, ze baze przeniesiemy z powrotem do kabiny amfibii, ze usuniemy uszkodzenia i pojedziemy dalej. Otrzymalismy zezwolenie na kontynuowanie poszukiwan rozowych „oblokow”. Przed narada polaczylem Ziernowa z Mirnym. Ziernow zwiezle zameldowal o awarii, o widzianych przez nas „oblokach” i o pierwszych ich zdjeciach, jakie juz zrobilem. Nie raportowal jednak o sobowtorach i innych tajemniczych historiach. „Za wczesnie” – powiedzial mi.

Nie znalezlismy w namiocie Wano, za to panowal tu niepojety balagan – piecyk i skrzynia z brykietami byly przewrocone, na ziemi poniewieraly sie narty, a nie opodal wejscia – skorzana kurtka kierowcy. Wszystko to zdziwilo nas i zaniepokoilo. Nie odpinajac nart ruszylismy na poszukiwania i znalezlismy Czocheli pod sciana lodowa, niedaleko od namiotu. Lezal na sniegu, byl tylko w swetrze. Jego nie ogolone policzki i czarna czupryna przyproszone byly sniegiem. W odrzuconym reku zaciskal noz, na nozu byly slady zamarznietej krwi. Kolo jego ramienia rozowiala na sniegu niewyrazna plama. Snieg dookola byl zdeptany, ale jedyne slady, jakie udalo nam sie znalezc, to byly slady butow Wano – „zawsze kupowal buty numer czterdziesci piec”.

Czocheli zyl. Kiedysmy go uniesli, jeknal, ale nie otworzyl oczu. Ja, jako najsilniejszy, nioslem go na plecach, a Tolek pomagal mi. W namiocie sciagnelismy z niego ostroznie sweter – rana byla niegrozna, krwi stracil niewiele, krew zas na ostrzu noza musiala byc krwia jego nieznanego przeciwnika. Niepokoila nas zatem nie utrata krwi, ale niebezpieczenstwo odmrozen – nie wiedzielismy, jak dlugo tam lezal. Mroz jednak byl lekki, a Wano mial mocny organizm. Natarlismy chlopaka spirytusem i rozwarlszy zacisniete zeby, wlelismy mu do gardla szklanke spirytusu. Wano zakrztusil sie, otworzyl oczy i wymamrotal cos po gruzinsku. „Lez!” – zawolalismy, pakujac go, okutanego jak egipska mumia, do spiwora. „Gdzie on jest?” – zapytal ocknawszy sie Wano. „Kto? Kto?”. Nie odpowiedzial, stracil przytomnosc, zaczal majaczyc. W chaosie rosyjskich i gruzinskich slow nie mozna bylo nic zrozumiec. „Krolowa Sniegow” – uslyszalem. „Bredzi” – zmartwil sie Diaczuk.

Postanowilismy, ze na razie zostaniemy na miejscu. Wano powinien sie porzadnie wyspac, spirytus zaczal juz dzialac. Dziwna sennosc opanowala takze i nas. Tolek sapnal, wsliznal sie do lezacego na sankach spiwora i natychmiast usnal. Ja i Ziernow poczatkowo trwalismy na posterunku, palilismy papierosy, ale potem popatrzylismy na siebie, rozesmielismy sie i rozscieliwszy mate z gabki, rowniez wlezlismy do spiworow. „Odpoczniemy godzinke, a potem sie przeprowadzimy”. „Tak jest, szefie, odpoczniemy godzinke” I zamilklismy obaj.

Jakos tak wyszlo, ze ani ja, ani Ziernow nie snulismy zadnych przypuszczen na temat tego, co spotkalo Wano. Powstrzymalismy sie od komentarzy, jak gdybysmy to zawczasu uzgodnili miedzy soba, choc pewien jestem, ze obaj myslelismy o tym samym. Kim byl przeciwnik Wano i skad ow nieznajomy wzial sie na polarnej pustyni? Dlaczego Wano, kiedy go znalezlismy, lezal poza grota? Dlaczego byl rozebrany – nie zdazyl nawet wlozyc skorzanej kurtki? A wiec walka zaczela sie juz w namiocie? Co ja poprzedzilo? I dlaczego noz, ktory trzymal Wano, byl zakrwawiony? Przeciez Czocheli przy calej swojej zapalczywosci nigdy nie siegnalby po bron, gdyby nie zostal do tego zmuszony. Co wiec go do tego zmusilo? Takie same pytania z pewnoscia zadawal sobie i Ziernow. Milczal jednak. Ja rowniez milczalem.

W namiocie nie bylo ani zimno, ani ciemno – przez okienka z miki przenikalo slabe swiatlo zmierzchu. Wszelako – nie zauwazylem jak ani kiedy, od razu czy tez stopniowo – zmierzch ow nie sciemnial ani nie gestnial, ale jakos tak sfioletowial, jak gdyby ktos rozpuscil w powietrzu kilka ziarenek nadmanganianu potasu. Chcialem sie uniesc, tracic Ziernowa, odezwac sie, ale nie moglem – cos przytlaczalo mnie, przygniatalo do ziemi, sciskalo za gardlo zupelnie tak jak przedtem w kabinie amfibii snieznej, kiedy odzyskiwalem swiadomosc. Ale wowczas mialem wrazenie, ze ktos widzi mnie na wylot i zarazem jest obecny w calym moim ciele, zrosniety z kazda moja tkanka. Teraz, jezeli mam sie juz posluzyc tym samym kodem obrazow, ktos jak gdyby zajrzal do mojego mozgu, ale tylko przez moment. Zmetnialy zmrok takze odplynal osnuwszy mnie fioletowym kokonem – moglem patrzyc, choc niczego nie widzialem, moglem rozmyslac o tym, co zaszlo, chociaz nie rozumialem, co wlasciwie zaszlo, moglem sie poruszac i oddychac, ale tylko na tyle, na ile pozwalal mi ow kokon. Najmniejsze zetkniecie z fioletowym polmrokiem owego kokonu dzialalo jak porazenie pradem.

Nie wiem, jak dlugo to trwalo, nie patrzylem na zegarek. Ale nagle kokon sie rozsnul, zobaczylem sciany namiotu i spiacych towarzyszy w tej samej zmetnialej, ale juz nie fioletowej szarosci zmierzchu. Cos kazalo mi wyjsc ze spiwora, zlapac kamere i wybiec na zewnatrz. Padal snieg, niebo zasnuwala sklebiona piana klebiastych chmur i tylko gdzies w zenicie mignela mi znana rozowa plamka. Mignela i znikla. Mozliwe jednak, ze mi sie to tylko przywidzialo.

Kiedy wrocilem, Tolek siedzial na sankach i przerazliwie ziewal, Ziernow zas wylazil powoli ze swego

Вы читаете Jezdzcy z nikad
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×