Nie przestajac filmowac wyminalem teren nowego „cudu” i natknalem sie na cialo zabitego czy tez moze tylko rannego sobowtora Martina. Mial na sobie taka sama nylonowa kurtke na misiu, lezal o jakie trzy albo cztery metry od samolotu, snieg juz go przyproszyl.

– Chodzcie, on tu jest! – krzyknalem.

Wowczas od wibrujacego kwiatu oderwal sie malinowy platek, wzniosl sie, pociemnial, zwinal sie w powietrzu w cos na ksztalt pasowej tutki, wyprezyl sie i okryl lezace przed nami cialo. Przez minute czy dwie owa wezowata macka iskrzyla sie i pienila, potem oderwala sie od ziemi, ale nie dostrzeglismy niczego w jej wielkiej, chyba dwumetrowej gardzieli. Nastepnie platek znowu polaczyl sie z kielichem. Na sniegu zostalo tylko wglebienie – slad czlowieka, ktory lezal tu przed chwila.

Ciagle filmowalem obawiajac sie, ze moge przegapic ostatnia metamorfoze. Metamorfoza ta juz sie rozpoczynala. Teraz oderwal sie od ziemi caly kwiat, unoszac sie odchylal platki ku gorze. Ten rozplywajacy sie w powietrzu dzwon rowniez byl pusty, widzielismy wyraznie jego rozowiejace juz wnetrze – nic w nim nie bylo. Za chwile przeksztalci sie w rozowy oblok i skryje sie za prawdziwymi chmurami. Na ziemi zas pozostanie tylko jeden samolot i tylko jeden lotnik. Tak sie tez stalo.

Ziernow i Martin stali w milczeniu, wstrzasnieci podobnie jak ja, ktory wszystko to przezylem juz rano. Martina zas wprawiala w rozpacz sama mysl o tym, ze to, co widzial, bylo jedynie plodem jego rozstrojonej wyobrazni.

– Wiec kogo ja zabilem? – zapytal.

– Mozemy uznac, ze nikogo – powiedzial Ziernow.

– Ale przeciez to byl czlowiek, zywy czlowiek – powtarzal Martin.

– Jest pan tego zupelnie pewien? – zapytal Ziernow.

Martin stropil sie.

– Nie wiem…

– No wlasnie. Ja bym powiedzial – czasowo zywy. Powolala go do zycia i unicestwila ta sama sila.

– Ale po co? – zapytalem ostroznie. Odpowiedzial mi z niespotykanym u niego rozdraznieniem:

– Myslicie; ze wiem wiecej niz wy? Kiedy wywolacie film, obejrzymy go sobie i pomyslimy.

I ruszyl, nie proszac nawet, abysmy szli za nim. Ja i Martin popatrzylismy na siebie i poszlismy takze.

– Jak masz na imie? – zapytal Martin z bezposrednioscia rowiesnika, ujmujac mnie pod lokiec.

– Jurij.

– Juri. Juri – powtorzyl. – Bede pamietal. A ja jestem Don.

– Myslisz, ze to jest zywe?

– Powinienes to wiedziec lepiej ode mnie. To przeciez ty chciales pobrac probke, Martin. Rozesmial sie.

– Nikomu bym nie radzil tego robic. Ciekawe, dlaczego nie pozarl mnie wtedy? Polknal – i wyplul.

– Widocznie mu nie smakowales.

– Ale jego pozarl.

– Nie wiem – powiedzialem.

– Przeciez sam widziales.

– Widzialem, ze go okryl, ale nie widzialem, zeby pozeral. Moze raczej rozpuscil albo zamienil w pare…

– Jaka to by musiala byc temperatura!

– A mierzyles te temperature?

Martin az przystanal, porazony domyslem.

– Temperatura, w ktorej roztopilby sie taki samolot? I to w ciagu trzech minut? Superodporne duraluminium?

– Jestes pewien, ze to bylo duraluminium a nie powietrze?

Nie zrozumial, ja nie wyjasnialem. Szlismy juz w milczeniu az do samego namiotu. Tutaj takze cos musialo zajsc – uderzyla mnie dziwna poza Tolka, ktory skulil sie na skrzynce brykietow i glosno szczekal zebami, ni to z zimna, ni to ze strachu.

– Co wam sie stalo, Diaczuk? – zapytal Ziernow. – Zimno wam?

Tolek nie odpowiedzial, tylko jak zahipnotyzowany przykucnal przy drzwiczkach pieca.

– Troszeczke wariujemy – oswiadczyl ze swojego futrzanego schowka Wano. Jego oczy byly bystre i wesole.

– My takze mielismy gosci – dodal i mrugnal, ruchem glowy wskazujac Tolka.

– Ja nie mialem zadnych gosci! Mow za siebie! – pisnal Tolek i odwrocil sie do nas. Twarz mial wykrzywiona, wydawalo sie, ze jeszcze chwila i zacznie plakac.

Wano pokrecil palcem kolo skroni.

– Kolega sie troszke zdenerwowal. Czego sie krzywisz, przeciez nic nie mowie. Bedziesz chcial, to sam opowiesz – powiedzial do Tolka i odwrocil sie. – Ja sie tez odrobinke zaniepokoilem, kiedy cie zobaczylem w dwoch egzemplarzach, Tolek. Nie moglem na to patrzec. Strach mnie zdjal, to bylo nie do zniesienia. Pociagnalem spirytusu, przykrylem sie kurtka, leze. Chce zasnac – nie moge. Niby spie, niby nie spie, ale cos mi sie sni. Dlugi sen, smieszny i straszny zarazem. Jak gdybym jadl jakis kisiel, bardzo ciemny, nie czerwony, ale fioletowy, tyle go, ze zalewa mnie calego, jeszcze chwila i zaleje mi usta, zachlysne sie nim. Nie pamietam, jak dlugo to trwalo. A skoro tylko otworzylem oczy, zobaczylem, ze wszystko jest po dawnemu, zimno, namiot pusty, was nie ma. I nagle wchodzi on. Widze jak w lustrze – to jestem ja! Ja we wlasnej osobie, tyle ze bez kurtki i w samych skarpetkach.

Martin, choc nie rozumial, to sluchal z taka uwaga, jak gdyby sie domyslal, ze mowa o czyms bardzo dlan interesujacym. Zaczalem wiec tlumaczyc. Podczas gdy Wano opowiadal, Martin wczepil sie we mnie i tylko co chwila mnie potracal – tlumacz! Ale trudno jest tlumaczyc slowo w slowo, wiec po prostu opowiedzialem mu po krotce o tym, co sie przydarzylo Wano. W przeciwienstwie do nas Wano od razu zauwazyl roznice miedzy soba a swoim gosciem. Juz dawno wytrzezwial, strach minal, tylko glowa troche bolala, a przybysz patrzyl zmetnialymi, osowialymi oczyma. „Daj spokoj z tymi figlami – krzyknal po gruzinsku – nie boje sie zadnej Krolowej Sniegow, moge ja przerobic na szaszlyk!” Najzabawniejsze, ze Wano pomyslal cos takiego, w tych samych slowach wtedy, kiedy Ziernow i Tolek poszli po mnie. Gdyby wtedy mial kogos pod reka, bez watpienia wdalby sie z nim w bojke. Teraz przybysz zaatakowal. Ale oprzytomnialy juz Wano chwycil kurtke i wybiegl z namiotu zorientowawszy sie od razu, ze nalezy trzymac sie jak najdalej od takiego goscia. Wano nie pomyslal nawet o tym, ze pojawienie sie owego goscia uragalo wszelkim znanym mu prawom natury. Wano chcial miec swobode manewru, kiedy zacznie sie nieunikniona batalia. Sobowtor juz go doganial, w dloni sobowtora blysnal noz, swietny noz mysliwski Wano, przedmiot zazdrosci wszystkich kierowcow w Mirnym. Oryginal tego noza Wano mial w kieszeni, ale nie pomyslal nawet, ze jest w tym cos dziwnego, tylko po prostu wyciagnal noz, kiedy zjawa zadala mu pierwszy cios. Jedynie w pore podstawiona kurtka ocalila Wano. Czocheli cisnal te kurtke pod nogi przesladowcy i pobiegl w kat, tam gdzie sciana skrecala na polnoc. Drugi cios noza dosiegnal go juz tutaj, ale na szczescie noz musnal Wano tylko w ramie, sweter byl gruby. Trzeci cios Wano zdolal odparowac, przy czym udalo mu sie przewrocic przeciwnika. Co bylo potem, nie pamietal – zapadla wokol niego krwawa ciemnosc i jakas sila przypominajaca podmuch wybuchu odrzucala go na bok. Odzyskal przytomnosc na poslaniu w namiocie, opatulony futrami i jak najzdrowszy. Ale cuda trwaly nadal. Teraz rozdwoil sie Diaczuk.

Wano nie zdazyl jeszcze skonczyc zdania, kiedy Tolek cisnal brykietem o ziemie – dokladal akurat do ognia – i zerwal sie z histerycznym wrzaskiem:

– W tej chwili przestan! Slyszysz?!

– Wariat – powiedzial Wano.

– Niech ci bedzie. Nie ja jeden. Wszyscyscie powariowali. Wszyscy! Mnie nikt nie odwiedzal. Nikt sie nie rozdwajal. To bzdury, wymysl!

– Dosc tego, Diaczuk – przerwal mu Ziernow. – Zachowujcie sie przyzwoicie. Jestescie pracownikiem naukowym a nie klownem w cyrku. Nie nalezalo tu przyjezdzac, skoro nerwy macie nie w porzadku.

– A wlasnie ze stad wyjade! – odgryzl sie Tolek, ale juz spokojniej, reakcja Ziernowa troche go otrzezwila. – Nie jestem Scottem ani Amundsenem, dosc mam tego obledu.

– Co lnu sie stalo? – szepnal do mnie Martin.

Wyjasnilem.

– Gdybym mial benzyne, zwialbym stad natychmiast – powiedzial. – Za duzo cudow jak na moj gust.

Вы читаете Jezdzcy z nikad
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×