spiwora. Rzucil okiem na mnie, na kamere i swoim zwyczajem nic nie powiedzial. Diaczuk natomiast zawolal miedzy jednym ziewnieciem a drugim:

– Jakie dziwne sny mialem przed chwila, towarzysze! Zupelnie jakbym zarazem spal i nie spal. Chce mi sie spac, a zasnac nie moge. Leze, drzemie i nic nie widze, nie widze ani namiotu, ani was. I jak gdyby zwalilo sie na mnie cos, co bylo lepkie, geste i nieprzenikliwe jak galareta. Mialem uczucie, jakbym sie rozplywal. Zupelnie jak w stanie niewazkosci – niby plyne, niby wisze. Smieszne, nie?

– To ciekawe – powiedzial Ziernow i odwrocil sie.

– A wam nic sie nie snilo? – zapytalem Ziernowa.

– A wam?

– Teraz nie, ale w kabinie, w amfibii, nim sie obudzilem, snilo mi sie to samo co Diaczukowi. To samo – niewazkosc, cos nieuchwytnego, niby sen, niby jawa.

– To interesujace – wycedzil przez zeby Ziernow. – Kogo to przyprowadziliscie, Anochin?,

Odwrocilem sie. Odchyliwszy brezentowe drzwi wszedl do namiotu – widocznie idac za mna – rosly nie ogolony chlopak w wysokiej czapie z misia, w nylonowej kurtce podbitej takim samym misiem, zapinanej na zamek blyskawiczny. Byl wysoki, barczysty;, zarosniety i robil wrazenie niezmiernie przerazonego.

Czy ktos tu mowi po angielsku? – zapytal, w jakis bardzo specjalny sposob przezuwajac i rozciagajac slowa.

Najlepiej z nas wszystkich znal angielski Ziernow. On wiec odpowiedzial:

– Kim pan jest i czego pan potrzebuje?

– Donald Martin – przedstawil sie chlopak. – Pilot z Mac Murdoch. Czy macie cos do wypicia? Cos mozliwie mocnego – przeciagnal kantem dloni po gardle – koniecznie musze sie czegos napic.

– Dajcie mu spirytusu, Anochin – powiedzial Ziernow.

Nalalem do szklanki spirytusu z kanistra i podalem ja chlopakowi – nie byl chyba starszy ode mnie. Wypil cala szklanke jednym haustem, zaparlo mu dech, spojrzal na nas przekrwionymi oczyma.

– Dzieki, sir – zlapal wreszcie oddech i przestal dygotac. – Mialem przymusowe ladowanie, sir.

– Moze pan sobie darowac tego sira – powiedzial Ziernow. – Nie posiadam tego zaszczytnego tytulu. Nazywam sie Ziernow. Ziernow – przesylabizowal. – Gdzie pan ladowal?

– Niedaleko stad.

– Szczesliwie?

– Nie mam paliwa. I cos sie stalo z radiem. – W takim razie prosze zostac z nami. Pomoze nam pan przeniesc obozowisko do naszej amfibii snieznej. Miejsce dla pana sie znajdzie. Radio tez mamy.

Amerykanin ciagle jeszcze zwlekal, jak gdyby nie mogl sie zdecydowac czy ma cos powiedziec, potem stanal na bacznosc i wyrecytowal po zolniersku:

– Prosze mnie aresztowac, sir. Zdaje sie, ze zabilem czlowieka.

KWIAT NUMER DWA

Ziernow podszedl do opatulonego Wano, odkryl mu twarz i ostro zapytal Amerykanina:

– Tego?

Martin zblizyl sie ostroznie i jak mi sie wydalo, nie bez leku, powiedzial niepewnie:

– N-nie…

– Prosze sie przyjrzec dokladniej – jeszcze ostrzej powiedzial Ziernow.

Lotnik ze zdumieniem pokrecil glowa.

– Nie ma zadnego podobienstwa, sir. Moj lezy kolo samolotu. A poza tym… – dodal niepewnie – w ogole nie wiem, czy to jest czlowiek.

W tej samej chwili Wano otworzyl oczy. Jego spojrzenie przesliznelo sie po stojacym obok spiwora Amerykaninie, jego glowa uniosla sie nieco i znowu opadla na poduszke.

– To… nie ja – powiedzial i zamknal oczy.

– Ciagle jeszcze majaczy – westchnal Tolek.

– Nasz towarzysz jest ranny. Ktos na niego napadl. Nie wiemy, kto – wyjasnil Amerykaninowi Ziernow – dlatego, kiedy pan powiedzial… – I taktownie zamilkl.

Martin odsunal sanki Tolka i usiadl. Ukryl twarz w dloniach i kiwal sie, jakby go cos straszliwie hulalo.

– Nie wiem, czy mi uwierzycie, bo to wszystko jest tak niezwykle i tak nieprawdopodobne – opowiadal. – Lecialem jednomiejscowym samolotem. To nie jest samolot sportowy, to byl kiedys mysliwiec, taki maly „Lockhead”, wiecie? Ma nawet sprzezony karabin maszynowy. Tutaj nie jest to oczywiscie potrzebne, ale regulamin kaze utrzymywac uzbrojenie w gotowosci bojowej, a nuz sie nagle przyda? I przydalo sie, tyle, ze bez rezultatu… Slyszeliscie o rozowych oblokach? – zapytal nagle i nie czekajac na odpowiedz ciagnal dalej swoja opowiesc: – Dogonilem je w poltorej godziny po starcie.

– Je? – przerwalem, zdziwiony. – Bylo ich pare?

– Cala eskadra. Lecialy zupelnie nisko, o jakie dwie mile nizej niz ja, wielkie rozowe meduzy, wlasciwie nie tyle rozowe ile raczej malinowe. Naliczylem ich siedem, roznego ksztaltu i roznych odcieni, od jasnorozowej niedojrzalej maliny do plomiennego owocu granatu, W dodatku ich kolor nieustannie sie zmienial, gestnial albo rozwadnial sie niby rozmywany. Zmniejszylem szybkosc i zszedlem nizej, zeby wziac probke, mialem zainstalowany po to specjalny zasobnik pod kadlubem. Ale nie udalo mi sie to, meduzy uciekly. Dogonilem je, ale znowu umknely, bez najmniejszego Wysilku. A kiedy znowu dodalem gazu, wzniosly sie i polecialy wyzej niz ja – sa lekkie jak dziecinne baloniki, tylko plaskie i o wiele wieksze, zakasuja nie tylko mojego komara, ale nawet porzadnego Boeinga. I tak sie zachowywaly, jak gdyby byly zywe. Tylko zywa istota moze sie tak zachowywac, kiedy zagraza jej jakies niebezpieczenstwo. Pomyslalem nawet, ze byc moze powinienem odleciec. Ale one jak gdyby przewidzialy moj manewr. Trzy malinowe meduzy z nieslychana szybkoscia wyskoczyly do przodu i bez zadnego wirazu, bez hamowania, z taka sama sila i szybkoscia polecialy prosto na mnie. Nie zdazylem nawet krzyknac, a juz samolot wszedl w mgle, ktora, diabli wiedza, skad sie wziela, a wlasciwie nawet to nie byla mgla tylko jakis sluz, gesty i sliski. Od razu wytracilem szybkosc, stracilem, panowanie nad maszyna, widzialnosc byla zadna. Nie moglem ruszyc ani reka ani noga. A samolot nie spadal, ale zeslizgiwal sie w dol jak szybowiec. I wyladowal. Nawet nie poczulem, kiedy i jak wyladowalem. Jak gdybym utonal w tym malinowym sluzie. Patrze – dookola snieg, a obok mnie samolot, taki sam jak moj, malenki „Lockhead”. Wysiadlem, rzucilem sie do tamtego samolotu, a naprzeciw z kabiny tamtego samolotu wyskakuje taki sam dryblas jak ja. Nie moge sie polapac – znajomy, nie znajomy. Pytam: „Kto ty jestes?”. „Donald Martin” – mowi. „A ty?”. A ja patrze na niego, jak gdybym patrzyl w lustro. Nie, powiadam, klamiesz to ja jestem Don Martin, a on sie juz zamachnal. Dalem mu nura pod ramie i zaprawilem go lewym w szczeke. Upadl, trzasnal skronia o drzwi. Patrze – lezy. Tracilem go noga – ani drgnie. Potrzasnalem nim – glowa mu sie majta. Podciagnalem go do swojego samolotu, mysle – zawioze go do bazy, tam mu udziela pomocy. Patrze – a tu ani kropli paliwa. Mysle – nadam chociaz meldunek – a tu radio wysiadlo. Wtedy zupelnie mi sie zmacilo w glowie, wyskoczylem i pobieglem wprost przed siebie, gdzie oczy poniosa, wszystko jedno dokad, byleby jak najdalej od tego diabelskiego cyrku. I raptem zobaczylem wasz namiot.

Sluchalem, wspominalem swoja przygode i wydawalo mi sie, ze juz zaczynam rozumiec, co sie przytrafilo Wano. Po oczach Tolka trudno sie bylo zorientowac, o czym mysli, zapewne mial watpliwosci i wywazal kazde wypowiedziane przez Martina slowo. Zaraz zacznie zadawac pytania swoja szkolna angielszczyzna. Ale Ziernow byl szybszy.

– Zostancie z Wano, Diaczuk, a ja i Anochin pojdziemy z Amerykaninem. Chodzmy, Martin – dodal po angielsku.

Zabralem kamere. Zaczalem krecic, skoro tylko zblizylismy sie do miejsca przymusowego ladowania Martina. Stal tam juz tylko jeden samolot. A obok niego wznosil sie znany mi juz spieniony malinowy wzgorek. Wzgorek ten parowal, mienil sie i dziwnie pulsowal, zupelnie jak gdyby oddychal. Przelatywaly po nim biale wyladowania przypominajace iskry, ktore sypia sie w czasie spawania. „Nie podchodzcie!” – ostrzeglem Martina i Ziernowa, ktorzy mnie wyprzedzili. Ale odwrocony kwiatek juz uzyl swej niewidzialnej tarczy obronnej. Martin, ktory biegl pierwszy, natknawszy sie na nia, jakos dziwnie zwolnil, a Ziernow po prostu przysiadl, ugiely sie pod nim nogi. Ale obaj nadal posuwali sie do przodu usilujac przezwyciezyc przyciskajaca ich do ziemi sile.

Вы читаете Jezdzcy z nikad
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×