Jack ruszyl na poszukiwanie Amandy, a w glowie klebily mu sie niemile wspomnienia. Widzial zbyt wielu bezradnych malych chlopcow, ktorzy musieli samotnie walczyc o przetrwanie w bezlitosnym swiecie. Staral sie ich bronic – slady tej walki do dzis nosil na plecach. Od tamtej pory jednak chcial byc odpowiedzialny tylko za siebie. Jego zycie nalezalo wylacznie do niego, kierowal nim wedlug wlasnych zasad. Nie bylo to trudne, zwlaszcza ze nigdy nie chcial zalozyc rodziny.
Teraz wszystko sie zmienilo.
Do szalu doprowadzala go swiadomosc, ze Amanda tak bezwzglednie chciala odsunac go na bok. Doskonale wiedziala, ze
14
Lekki wietrzyk szelescil w galeziach drzew, przynoszac ze soba zapach swiezo skopanej ziemi i kwitnacej lawendy. Amanda stanela z boku, tak zeby nikt z wnetrza domu nie mogl jej widziec. Oparta o sciane wyczuwala na plecach szorstkosc cegiel.
Miala na sobie jasnoniebieska suknie, wycieta gleboko na plecach, z przodu ozdobiona udrapowanym tiulem. Dlugie rekawy sukni rowniez uszyto z przezroczystego tiulu. Na rekach miala biale rekawiczki. Blysk nagich ramion pod zwiewnym materialem sprawial, ze Amanda czula sie jak odwazna, swiatowa kobieta.
Drzwi na balkon otworzyly sie i znow zamknely. Amanda zerknela w bok, ale oczy przyzwyczaily sie do ciemnosci, wiec swiatlo z salonu ja oslepilo.
– Juz wrociles, Charles? Widze, ze kolejka do wazy z ponczem nie byla zbyt dluga.
Cisza.
Zdala sobie sprawe, ze stojaca przed nia ciemna postac to nie Charles Hartley. Zblizal sie do niej rosly mezczyzna o szerokich ramionach. Poruszal sie tak sprezyscie, ze mogl to byc tylko Jack Devlin.
Swiat wokol Amandy zawirowal. Zachwiala sie nieco, bo w pantofelkach na obcasach trudno jej bylo utrzymac rownowage. W ruchach Jacka bylo cos niepokojacego. Przypominal tygrysa, ktory zamierza odciac jej droge ucieczki i pozrec ja zywcem.
– Po co tu przyszedles? – zapytala czujnie. – Ostrzegam cie, ze zaraz wroci pan Hartley i…
– Witaj, Amando. – Jego glos brzmial cicho i groznie. – Nie masz mi przypadkiem czegos do powiedzenia?
– Slucham? – Zaskoczona pokrecila glowa. – Przeciez mialo cie
– Chcialem wam zyczyc wszystkiego najlepszego, tobie i Hartleyowi.
– Och, to milo z twojej strony.
– Hartley tez tak uwaza. Przed chwila z nim rozmawialem.
Przebiegl ja dreszcz niepokoju. Devlin stal tuz przy niej, znacznie gorujac nad nia wzrostem. Z niewiadomego powodu zaczela szczekac zebami, jakby jej cialo pierwsze odgadlo nieprzyjemna nowine, ktorej umysl jeszcze nie przyjal do wiadomosci.
– O czym rozmawialiscie?
– Zgadnij.
Amanda uparcie milczala, drzac na calym ciele. Nagle Jack chwycil ja za ramiona.
– Stchorzylas – warknal.
Byla zbyt oszolomiona, zeby zareagowac. Stala sztywno, a Jack obejmowal ja mocno. Objal dlonia tyl jej glowy i nie zwazajac na to, ze niszczy jej fryzure, zmusil ja do popatrzenia w gore. Krzyknela cicho i chciala sie wyrwac, ale nakryl ustami jej usta w namietnym pocalunku, lapczywie wchlaniajac jej cieplo i smak. Usilowala go odepchnac i stlumic budzace sie podniecenie, ktorego nie studzil ani wstyd, ani rozsadek.
Tak bardzo stesknila sie za zarem jego ust, ze kiedy sie od niej oderwal, jeknela rozczarowana. Zachwiala sie i z trudem odzyskala rownowage. Probowala sie cofnac, ale za plecami wyczula zimna sciane.
– Oszalales – wyszeptala. Serce bilo jej gwaltownie, wrecz. bolesnie.
– Powiedz mi cos, Amando – zaczal szorstko. Przesunal dlonmi po jej ciele, az zadrzala pod cienka, jedwabna suknia. – Powiedz mi to, co chcialas mi powiedziec dzis rano w gabinecie.
– Odejdz. Ktos moze nas tu zobaczyc. Charles zaraz wroci. a on…
– Zgodzil sie wstrzymac z ogloszeniem zareczyn, dopoki nie porozmawiamy.
– O czym?! – zawolala, odpychajac jego rece. Desperacko starala sie udawac, ze nie wie, o co mu chodzi. – Nie mamy o czym rozmawiac. A juz na pewno nie bedziemy wracac do flirtu z przeszlosci, ktory teraz nic nie znaczy.
– Dla mnie znaczy. – Wladczym gestem polozyl dlon na jej brzuchu. – Zwlaszcza ze nosisz w sobie dziecko, ktore jest jego owocem.
Ze strachu i wstydu ugiely sie pod nia kolana. Gdyby nie zlosc Jacka, osunelaby sie na jego piers w poszukiwaniu fizycznego wsparcia.
– Charles niepotrzebnie ci o tym powiedzial. Ja tego nie chcialam.
– Do diabla, mam prawo wiedziec!
– To nic nie zmienia. Nadal zamierzam wyjsc za Charlesa.
– Niedoczekanie twoje – warknal ostro. – Gdybys podejmowala te decyzje tylko w swoim imieniu, nie sprzeciwilbym sie ani slowem. Ale teraz wchodzi w gre jeszcze jedna osoba – moje dziecko. Ja tez mam cos do powiedzenia w sprawie jego przyszlosci.
– Nie – wyszeptala goraczkowo. – Nie teraz, kiedy zrozumialam, co bedzie najlepsze dla mnie i dla dziecka. Nie mozesz mi dac tego co Charles. Moj Boze, przeciez ty nawet nie lubisz dzieci!
– Nie zostawie wlasnego dziecka!
– Nie masz wyboru!
– Czyzby? – Chwycil ja lekko, ale stanowczo. – Posluchaj mnie uwaznie – powiedzial cicho, tonem, od ktorego wlosy zjezyly jej sie na karku. – Dopoki tego nie zalatwimy, nie ma mowy o zadnych zareczynach. Zaczekam na ciebie przed domem, w swoim powozie. Jesli nie zjawisz sie tam dokladnie za kwadrans, odnajde cie i sila wyniose z przyjecia. Mozemy wyjsc dyskretnie albo wywolac scene, o ktorej ludzie beda jutro plotkowac we wszystkich salonach Londynu. Decyzja nalezy do ciebie.
Nigdy przedtem tak do niej nie mowil – lagodnie, ale jednoczesnie ze stalowym blyskiem w oku. Amanda natychmiast uwierzyla w jego grozbe i okropnie sie zdenerwowala. Chciala wymyslac mu i krzyczec, ale nagle stwierdzila, ze zbiera sie jej na placz. Poczula do siebie obrzydzenie. Zachowywala sie jak glupiutkie bohaterki romansow, ktore zawsze wysmiewala. Usta jej drzaly i musiala uzyc calej sily woli, zeby powstrzymac sie przed wybuchem.
Jack dostrzegl jej slabosc i natychmiast zlagodnial.
– Nie placz. Nie masz powodu do placzu,
Jej glos z trudem wydobywal sie przez scisniete od powstrzymywanego placzu gardlo.
– Gdzie chcesz mnie zabrac?
– Do domu.
– Najpierw musze porozmawiac z Charlesem.
– Amando, naprawde myslisz, ze on cie przede mna uratuje? – zapytal lagodnie.
Tak, tak, odpowiedziala mu w duchu. Ale kiedy spojrzala w twarz czlowieka, ktory kiedys byl jej kochankiem, a teraz sial sie przeciwnikiem, nadzieja w niej zgasla. Jack Devlin mial dwa oblicza; raz byl uroczym lobuzem, raz bezwzglednym manipulatorem. Jesli zechce postawic na swoim, nie cofnie sie przed niczym.
– Nie, wcale tak nie mysle – wyszeptala z gorycza.
Mimo wielkiego napiecia, Jack usmiechnal sie lekko.
– Pietnascie minut – przypomnial jej ostrzegawczo i odszedl, zostawiajac ja drzaca w ciemnosciach.
Jack byl doskonalym negocjatorem, czego dowiodl, zachowujac przez cala droge strategiczne milczenie.