– Brum to po prostu Brum, Alfredzie.
– Jednej rzeczy ciagle nie rozumiem. Dlaczego musieliscie oszukac oficera bezposrednio wyznaczonego do akcji?
Boothby usmiechnal sie ze znuzeniem, jakby na wspomnienie czegos niezbyt milego. Z rzyska poderwaly sie bazanty i pofrunely ku szarawemu niebu. Boothby zatrzymal sie i popatrzyl na chmury.
– Chyba zanosi sie na deszcz – powiedzial. – Lepiej sie zbierajmy.
Zawrocili i ruszyli z powrotem.
– Oszukalismy pana, Alfredzie, bo chcielismy, zeby dla drugiej strony to wygladalo jak najbardziej autentycznie. Chcielismy, zeby pan podejmowal te same kroki, jakie podjalby pan wtedy, gdyby to byla prawdziwa akcja. Poza tym nie musial pan wiedziec, ze Jordan caly czas dla nas pracuje. To nie bylo konieczne.
– Wielki Boze! – wybuchnal Vicary. – Wiec wykorzystal pan mnie jak kazdego innego agenta. Manipulowaliscie mna.
– Mozna i tak to ujac.
– Ale dlaczego wlasnie ja? Dlaczego nie ktos inny?
– Bo pan, tak samo jak Peter Jordan, idealnie sie nadawal.
– Moglby mi to pan wyjasnic?
– Wybralismy pana, poniewaz jest pan inteligentny, pomyslowy i w normalnej sytuacji niezle dalby im pan w kosc. Na Boga, toz omal nie przejrzal pan calej maskarady, gdy operacja byla w toku. Wybralismy pana tez, poniewaz tarcia miedzy nami staly sie niemal przyslowiowe. – Boothby zawiesil glos i zmierzyl Vicary'ego wzrokiem. – Nie mozna powiedziec, zeby wykazal sie pan dyskrecja w okazywaniu wobec pracownikow swej niecheci wzgledem mojej osoby. Ale przede wszystkim wybralismy pana dlatego, ze przyjaznil sie pan z premierem, a Abwehra o tym wiedziala.
– A kiedy mnie wylaliscie, powiadomiliscie o tym Niemcow przez Hawke'a i Pelikana. Liczyliscie, ze poswiecenie osobistego przyjaciela Winstona Churchilla ostatecznie przekona Niemcow o prawdziwosci dokumentow
– Churchill o tym wiedzial?
– Tak, wiedzial. I osobiscie zaakceptowal. Stary przyjaciel pana zdradzil. Och, ten nasz Winston! On lubi takie gierki. Gdyby nie byl premierem, zatrudnilbym go na oficera wywiadu. Wydaje mi sie, ze wrecz mu sie to podobalo. Podobno kazanko, ktorym pana uraczyl w podziemnej kwaterze, to byl prawdziwy majstersztyk.
– Dranie – mruknal Vicary. – Lajdacy, manipulatorzy. Choc coz, chyba powinienem sie uznac za szczesciarza. Moglem zginac, jak tamci. Boze! Zdaje pan sobie sprawe, ilu ludzi zginelo przez te wasza gierke? Pope, jego dziewczyna, Rose Morely, dwoch ludzi z wydzialu specjalnego na Earl's Court, czterech policjantow w Louth, jeden w Cleethorpes, Sean Dogherty, Martin Colville.
– Zapomnial pan wymienic Petera Jordana.
– Na milosc boska, zabil pan wlasnego agenta.
– Nie, Alfredzie, to pan go zabil. Pan go w koncu wyslal na tamten kuter. Przyznam, ze nawet mi sie to spodobalo. Czlowiek, ktorego beztroska omal nas nie kosztowala przegranej wojny, ginie, ratujac zycie dziewczynki, i w ten sposob okupuje swe winy. Tak by to przedstawil Hollywood. I to wlasnie, zdaniem Niemcow, sie stalo. Zreszta, ci zabici to nic w porownaniu z rzezia, jaka by sie dokonala w Normandii, gdyby Rommel tam na nas czekal.
– Czy wszystko sprowadza sie do winien i ma? Tak to pan traktuje? Jak jedna olbrzymia plachte ksiegowosci? Ciesze sie, ze sie stamtad wyrwalem! Nie chce miec z tym nic wspolnego! Nie, jesli to
Wspieli sie na ostatni pagorek. Przed nimi, w oddali, widnial dom Vicary'ego. Winorosl posadzona przez Matylde opiekunczo otulala kamienny murek. Vicary chcial tam wrocic, trzasnac drzwiami, usiasc przy ogniu i wiecej o tym nie myslec. Zdawal sobie sprawe, ze teraz to niemozliwe. Marzyl, by sie pozbyc Boothby'ego. Przyspieszyl kroku i tak gwaltownie ruszyl w dol, ze omal sie nie przewrocil. Dlugonogi, umiesniony Boothby usilowal dotrzymac mu kroku.
– Wcale pan tak nie mysli, prawda, Alfredzie? Lubil pan to. Dal sie pan uwiesc tej grze. Podobalo sie panu manipulowanie i oszustwo. Uniwersytet chce pana z powrotem przyjac, a pan nie jest pewny, czy chce wrocic, bo uswiadomil pan sobie, ze wszystko, w co pan wierzyl, to klamstwo, moj swiat zas, ten swiat, jest prawdziwy.
– Pan i pana swiat nie jestescie prawdziwi. Sam nie wiem, jacy jestescie, ale z pewnoscia nie jestescie prawdziwi.
– Moze pan sobie gadac, lecz ja wiem, jak strasznie pan za tym teskni. Nasza praca staje sie jak kochanka. Czasem za nia nie przepadasz. I przy niej siebie tez niezbyt lubisz. Chwile, kiedy dobrze sie czujesz, szybko ulatuja. Lecz jesli probujesz ja porzucic, cos cie z powrotem do niej ciagnie.
– Obawiam sie, ze ta metafora do mnie nie trafila, sir Basilu.
– I znowu to samo. Udaje pan, ze jest ponad nami, lepszy. A ja sadzilem, ze w koncu pan zmadrzal. Potrzebuje pan ludzi takich jak my. Kraj nas potrzebuje.
Przeszli przez furtke i na podjazd. Zwir chrzescil im pod nogami.
Vicary'emu przypomnialo sie popoludnie, kiedy wezwano go do Chartwell i zaangazowano do MI- 5. Przypomnial sobie poranek w podziemnej kwaterze Churchilla i jego slowa: „Musisz odrzucic resztki moralnosci, odlozyc na bok wszelkie ludzkie uczucia, jakie jeszcze zywisz, i robic tylko to, co prowadzi do zwyciestwa'.
Wreszcie ktos byl z nim szczery, nawet jesli wowczas klamal.
Zatrzymali sie przy samochodzie Boothby'ego.
– Zrozumie pan, jesli nie zaprosze pana na herbate – przemowil Vicary. – Chcialbym pojsc zmyc z rak krew.
– Na tym polega cale piekno tej sprawy, Alfredzie. – Boothby podniosl obie dlonie, zeby Vicary mogl im sie przyjrzec. – Na moich rekach tez jest krew. Ale ani ja jej nie widze, ani nikt inny. To sekretne plamy.
Boothby otworzyl drzwiczki, silnik zawarczal.
– Kto to jest Brum? – po raz ostatni spytal Vicary. Twarz generala pociemniala, jakby przeslonila ja chmura.
– Brum to Brendan Evans, pana stary przyjaciel z Cambridge. Powiedzial nam o sztuczce, dzieki ktorej w czasie pierwszej wojny dostal sie pan do wywiadu. Powiedzial tez o pana wypadku we Francji. Wiedzielismy, co panem kieruje, co pana motywuje. Musielismy. W koncu manipulowalismy panem.
Vicary'ego zaczela bolec glowa.
– Mam jeszcze jedno pytanie.
– Chce pan wiedziec, czy Helen byla w to wciagnieta, czy tez przyszla do pana z wlasnej woli.
Vicary znieruchomial, czekajac na odpowiedz.
– Czemu jej pan nie poszuka i sam nie spyta?
Po czym Boothby zniknal w samochodzie i odjechal.
Rozdzial dwudziesty drugi
Tego wieczoru o szostej Lillian Walford odchrzaknela, lekko zastukala do drzwi i weszla, nie czekajac na odpowiedz. Profesor byl na miejscu, siedzial przy oknie z widokiem na Gordon Square – drobna figurka pochylona nad starym rekopisem.
– Pojde juz, jesli nie jestem panu potrzebna, profesorze – odezwala sie, rozpoczynajac rytual zamykania ksiazek i porzadkowania papierow, ktory nieodmiennie towarzyszyl ich piatkowym wieczornym rozmowom.
– Nie, poradze sobie, dziekuje.
A mimo wszystko bardzo w to watpie, profesorze – pomyslala, spogladajac na niego. Cos sie w nim zmienilo. Och, nigdy nie byl gadatliwy. Nigdy sam nie zagail rozmowy, jesli sie go nie zmusilo. Ale teraz stal sie jeszcze