oprozniony, na oknie obok zasuszonej cmy, powoli obracajacej sie w proch. Wiatr wygonil chlopcow z zaulka. Rozszalal sie na dobre i siekl deszczem w okna. W pokoju panowal mrok. Po porannym ozywieniu budynek zamarl. Cisze przerywalo jedynie skrzypienie podlogi pod stopami krazacego nieustannie Boothby'ego. Vicary odwrocil sie od okna i przyjrzal generalowi. Pasowal do tego zapuszczonego mieszkania jak ksiadz do zamtuza, ale najwyrazniej doskonale sie bawil. Nawet szpiedzy lubia czasem zdradzac tajemnice.
Boothby siegnal do kieszonki na piersi, wyjal kartke i podal ja Vicary'emu. Byla to notatka, ktora Vicary przed tygodniami sam sporzadzil dla Boothby'ego, proszac o ogloszenie stanu zagrozenia bezpieczenstwa. Teraz spojrzal na lewy gorny rog kartki; widnial tam stempel: „Wprowadzic w zycie' i nagryzmolony inicjal BB. Boothby odebral mu kartke i podal ja Pelikanowi.
Pelikan po raz pierwszy sie poruszyl. Polozyl notatke Vicary'ego na stole i wlaczyl swiatlo. Stojacy nad nim Vicary widzial, jak mruzy oczy za przyciemnionymi szklami. Agent wyjal z kieszeni niemiecki aparat fotograficzny – ten sam, ktory dostal od Schellenberga w 1940 roku. Starannie zrobil dziesiec zdjec, jak zawodowiec, za kazdym razem zmieniajac oswietlenie i kat, zeby przynajmniej jedno wyszlo ostro. Nastepnie podniosl aparat i skierowal obiektyw na Hawke'a. Pstryknal dwa razy i schowal wszystko do kieszeni.
– Dzis wieczorem Pelikan jedzie do Lizbony – powiedzial Boothby. – Schellenberg i przyjaciele zazadali z nim widzenia. Sadzimy, ze chca go dokladnie wypytac. Ale jeszcze przed przesluchaniem Pelikan da im ten negatyw. Podczas nastepnej przejazdzki Schellenberga i Canarisa po Tiergarten, Schellenberg powie o tym admiralowi. Canaris i Vogel uznaja to za dowod, ze
Vicary i Boothby wyszli pierwsi, najpierw Boothby, po nim Vicary. Schodzenie po ciemnych schodach okazalo sie trudniejsze niz wspinaczka. Vicary dwukrotnie musial wyciagnac reke i podeprzec sie o ramie generala okryte miekkim kaszmirowym plaszczem. Znowu pojawil sie kot i prychnal na nich z kata. Smrod sie nie zmienil, inne byly tylko proporcje skladowych. Dotarli na dol. Vicary slyszal, jak podeszwy jego butow skrzypia na zniszczonym linoleum w korytarzu. Boothby pchnal drzwi. Vicary poczul na twarzy deszcz.
Nigdy jeszcze tak sie nie cieszyl, wychodzac z jakiegos budynku. W drodze do samochodu obserwowal Boothby'ego, ktory z kolei obserwowal jego. Vicary mial wrazenie, ze ktos mu sie przyglada zza szyby. Boothby zafundowal mu wycieczke z przewodnikiem po tajnym swiecie intrygi, ktorego istnienia nawet sie nie domyslal. Wsiadl do samochodu. Zwierzchnik zajal miejsce obok niego i zamknal drzwi. Kierowca wiozl ich przez Kingsland Road, po czym skierowal sie na poludnie, w strone Tamizy. Vicary raz zerknal na generala, ale odwrocil wzrok. Boothby wygladal na zadowolonego z siebie.
– Nie musial mi pan tego pokazywac – odezwal sie Vicary. – Dlaczego pan to zrobil?
– Bo chcialem.
– A co z zasada posiadania wylacznie niezbednych informacji? Nie musialem tego wszystkiego wiedziec. Mogl pan przekazac moja notatke sluzbowa Schellenbergowi i nawet slowem mi o tym nie pisnac.
– Zgadza sie.
– Wiec po co pan to zrobil? Zeby wywrzec na mnie wrazenie?
– W pewnym sensie tak – przyznal Boothby. – Swoja decyzja o pozostawieniu Catherine Blake na miejscu wywarl pan wrazenie na bardzo wielu osobach, rowniez i na mnie. Zdalem sobie sprawe, ze pana nie docenialem, Alfredzie: pana inteligencji, pana bezwzglednosci. Trzeba byc zimnym draniem, zeby wyslac Petera Jordana z powrotem do tej sypialni z teczka pelna falszywych dokumentow. Chcialem panu pokazac kolejny etap gry.
– Czy tak pan to traktuje, sir Basilu? Jak jakas gre?
– Nie jakas gre, Alfredzie. Najwieksza z gier.
Boothby sie usmiechnal. Usmiech stanowil jego najpotezniejsza bron. Patrzac na twarz generala, Vicary pomyslal, ze zapewne dokladnie tak samo sie usmiecha do swojej zony, Penelopy, zapewniajac, ze wlasnie porzucil swa ostatnia milostke.
Utrzymanie wiarygodnosci
Cholera. Czy nie moge choc na chwile tego wylaczyc i zasnac?
I wtedy zobaczyl Boothby'ego, jak krazy po mieszkanku, opowiada historie Hawke'a i Pelikana oraz odslania przed nim wyszukana intryge, w ktora wplotl Waltera Schellenberga. Uswiadomil sobie, ze nigdy jeszcze nie widzial szefa tak szczesliwego: Boothby w akcji, otoczony agentami, Boothby popijajacy obrzydliwa kawe z obitego emaliowanego kubka. Zdal sobie sprawe, ze zle ocenil generala – a wlasciwie, ze general go omamil. Nie tylko jego, cala agencje. Boothby to mistyfikacja. Komiczny biurokrata ciskajacy sie po wspanialym gabinecie, idiotyczne maksymy, czerwone i zielone swiatlo, obsesja na punkcie krazkow wilgoci na bezcennych meblach – wszystko to mistyfikacja. To nie prawdziwy Basil Boothby. Basil Boothby nie byl gryzipiorkiem. On kierowal agentami. Klamal. Manipulowal. Zwodzil. Zapadajac w sen, Vicary poczul, ze troche mniej nienawidzi przelozonego. Tylko jedno go niepokoilo. Dlaczego Boothby uchylil zaslony? I dlaczego teraz?
Zapadl w sen bez majakow. W oddali Big Ben wybil dziesiata. Dzwiek kuranta przycichl, zastapilo go przytlumione stukanie dalekopisow zza zamknietych drzwi. Vicary chcial zasnac na bardzo dlugo. Chcial choc na pare minut o tym wszystkim zapomniec. Ale juz po chwili ktos nim trzasl – najpierw delikatnie, potem mocno. I glos dziewczyny – zrazu mily, modulowany, pozniej pelen niepokoju.
– Profesorze Vicary… Profesorze Vicary. Prosze, niech sie pan obudzi. Profesorze Vicary. Czy pan mnie slyszy?
Nie podnoszac glowy ze splecionych na biurku rak, Vicary otworzyl oczy. Przez moment wydawalo mu sie, ze to Helen. Ale to byla tylko Prudencja, blekitnooki aniol z hali maszyn.
– Bardzo przepraszam, ze pana budze, profesorze, ale dzwoni Harry Dalton i mowi, ze to wazne. Biedaku, zaraz panu przyniose goracej herbaty.
Rozdzial jedenasty
Catherine Blake wyszla z mieszkania tuz przed jedenasta rano. Siapil chlodny deszcz. Zaciagniete chmurami niebo zwiastowalo nadejscie jeszcze gorszej pogody. Od spotkania z Neumannem dzielily ja trzy godziny. W takie obrzydliwe dni jak ten kusilo ja, zeby machnac reka na pielgrzymki po Londynie i ruszyc prosto na miejsce spotkania. Te wedrowki byly monotonne i wyczerpujace: nieustannie zatrzymywac sie i sprawdzac, czy nie ciagnie sie za toba ogon, wskakiwac do kolejnych pociagow i taksowek. Ale to bylo konieczne, zwlaszcza teraz.
Zatrzymala sie w drzwiach, poprawiajac apaszke pod szyja i rozgladajac sie po ulicy. Spokojny niedzielny poranek, niewielki ruch, sklepy jeszcze zamkniete. Tylko kawiarnia po drugiej stronie byla otwarta. Przy stoliku obok okna siedzial lysy mezczyzna, czytajac gazete. Na moment podniosl wzrok, odwrocil strone i znowu zajal sie lektura.
Przed kawiarnia grupka ludzi czekala na autobus. Catherine powiodla po nich wzrokiem i wydalo jej sie, ze ktoras z tych twarzy juz widziala. Moze na przystanku autobusowym, moze gdzie indziej. Popatrzyla po oknach mieszkan po drugiej stronie ulicy. „Jesli cie beda obserwowac, to wybiora sobie staly punkt, mieszkanie naprzeciwko albo pokoj nad sklepem'. Szukala jakichs zmian, spogladajacych na nia oczu. Niczego nie dostrzegla. Skonczyla wiazac apaszke, rozlozyla parasol i ruszyla w droge.
Pierwszy autobus zlapala na Cromwell Road. Byl prawie pusty: kilka starszych pan, jakis mamroczacy do