Bez slowa podalam mu fotokopie raportu z sekcji Henny Yarborough wraz ze wstepnym raportem serologicznym Betty. Nie usiadl, lecz stal na srodku pokoju i czytal; woda z plaszcza sciekala na dywan, tworzac male kaluze.
Zauwazylam, ze gdy dotarl do niesmacznych szczegolow, przeskoczyl oczyma od razu na dol strony.
– Kto o tym wie? – spytal, patrzac mi prosto w oczy.
– Wlasciwie nikt.
– Komisarz juz to widzial?
– Nie.
– Tanner?
– Dzwonil jakis czas temu; poinformowalam go tylko o przyczynie smierci. Nic nie wspominalam o pozostalych obrazeniach.
Marino jeszcze przez pare minut czytal raport.
– Ktos jeszcze? – spytal, nie podnoszac wzroku.
– Nikt inny tego nie widzial.
Cisza.
– W gazetach nic nie bylo – odezwal sie. – W radiu ani telewizji tez nic nie mowili. Innymi slowy, ten, kto przekazuje im informacje, tez gowno wie.
Patrzylam na niego w milczeniu.
– Cholera. – Marino zlozyl raport na pol i wsadzil do kieszeni. – Ten facet to pieprzony Kuba Rozpruwacz. – Spogladajac na mnie, dodal: – Zakladam, ze Boltz sie do ciebie nie odzywal? Jezeli zadzwoni, olej go.
– A to niby co ma znaczyc? – Na sam dzwiek jego imienia zrobilo mi sie slabo.
– Nie przyjmuj jego telefonow, nie umawiaj sie z nim. Nie chce, by w tej chwili mial dostep do jakichkolwiek informacji. Nie chce, by zobaczyl ten raport… by dowiedzial sie czegokolwiek wiecej na temat tych spraw.
– Nadal go podejrzewasz? – spytalam, silac sie na spokoj.
– Do diabla, sam juz nie wiem, co mam myslec – odrzekl. – Chodzi o to, ze on jest prokuratorem okregowym i ma prawo robic, co tylko mu sie zywnie podoba, tak? Jednak mnie gowno to obchodzi; jak dla mnie, moze byc samym gubernatorem… Jezeli to jego sprawka, odpowie mi za to. W tym czasie prosze cie tylko, bys go unikala. Dobrze?
Bylam pewna, ze Bill nie odezwie sie do mnie. Wiedzial, co Abby powiedziala o nim, i wiedzial, ze ja takze bylam przy tym obecna.
– I jeszcze jedno – dodal Marino, zapinajac plaszcz i stawiajac kolnierz. – Jezeli jestes na mnie wkurzona, to niech tak bedzie, twoje prawo. Wczoraj wieczorem tylko wykonywalem swoja prace; jesli uwazasz, ze sprawilo mi to przyjemnosc, grubo sie mylisz.
Odwrocil sie, slyszac za plecami ciche kaszlniecie; w drzwiach mego gabinetu stal Wingo z rekoma w kieszeniach eleganckich bialych spodni.
Na twarzy Marino pojawilo sie obrzydzenie. Grubiansko przepchnal sie obok chlopaka i wyszedl na korytarz.
Wingo, nerwowo spogladajac za nim, podszedl do mego biurka. Ze zdenerwowania brzeczal miedziakami w kieszeni.
– Um… pani doktor? Na dole czekaja jacys dziennikarze…
– Gdzie jest Rose? – spytalam, zdejmujac okulary. Piekly mnie oczy.
– Chyba w toalecie… Um… chce pani, zebym im kazal sie wynosic?
– Wyslij ich na druga strone ulicy – odparlam z lekka irytacja. – Tak samo jak wszystkich innych.
– Jasne – mruknal, lecz nie ruszyl sie z miejsca. Najwyrazniej cos jeszcze lezalo mu na watrobie; znowu zabrzeczaly miedziaki w jego kieszeni.
– Cos jeszcze? – zapytalam, silac sie na spokoj.
– Taak, cos mnie ciekawi – odrzekl. – Chodzi o komisarza… o Amburgeya. Czy on nie jest przypadkiem zacietym wrogiem palaczy i nie obnosi sie z tym wszedzie? To on czy tez pomylilem go z kims innym?
Przyjrzalam mu sie uwaznie; zupelnie nie moglam zrozumiec, po co mu ta informacja.
– Tak, jest zagorzalym wrogiem palenia i czesto publicznie daje temu wyraz.
– Tak tez myslalem. Zdawalo mi sie, ze slyszalem pare jego przemowien na ten temat, ale nie bylem pewny. Obilo mi sie o uszy, ze od przyszlego roku chce zabronic palenia w budynkach nalezacych do Departamentu Zdrowia Publicznego.
– To prawda – odpowiedzialam, czujac, ze ponosi mnie zlosc. – O tej porze w przyszlym roku twoja szefowa bedzie palila papierosy na chodniku, w deszczu, niczym jakas nastolatka kryjaca sie przed rodzicami. – Przyjrzalam mu sie z zainteresowaniem. – Czemu pytasz?
Ale Wingo tylko wzruszyl ramionami.
– Po prostu bylem ciekawy. – Jeszcze raz poruszyl barkami. – Zakladam, ze sam kiedys palil i nawrocil sie czy cos w tym stylu?
– Wedle moich informacji, Amburgey nigdy w zyciu nie mial papierosa w ustach – odparlam.
Znowu odezwal sie telefon stojacy na moim biurku, a gdy podnioslam wzrok, Wingo juz wyszedl.
Pomijajac wszystko inne, Marino nie mylil sie co do pogody. Kiedy tego popoludnia jechalam do Charlottesville, niebo zrobilo sie blekitne, a jedyna oznaka porannej niepogody byla mgla unoszaca sie nad pastwiskami ciagnacymi sie wzdluz drogi.
Gnebily mnie oskarzenia Amburgeya; chcialam na wlasne uszy uslyszec to, o czym powiedzial mu doktor Spiro Fortosis. Taki przynajmniej byl oficjalny powod mojej wizyty u specjalisty od psychologii klinicznej i psychiatrii. Ale mialam jeszcze jeden – znalismy sie od poczatkow mojej zawodowej kariery i nigdy nie zapomnialam, ze zaprzyjaznil sie ze mna podczas pierwszych nieprzyjemnych miesiecy, gdy zaczelam jezdzic na ogolnonarodowe zebrania patologow, na ktorych nie znalam zywej duszy. Rozmowa z nim byla najlepsza forma terapii – poza pojsciem do psychologa – jaka moglam sobie wyobrazic.
Znalazlam go na korytarzu czwartego pietra, w ceglanym budynku, w ktorym miescil sie jego departament. Na moj widok usmiechnal sie szeroko i powital mnie ojcowskim usciskiem, po czym delikatnie pocalowal w czubek glowy.
Byl starszy ode mnie o pietnascie lat; od wielu lat pracowal jako wykladowca psychiatrii i medycyny sadowej na uniwersytecie. Biale jak snieg wlosy zawijaly mu sie dokola uszu, a oczy blyszczaly dobrocia zza szkiel okularow. Jak zwykle mial na sobie ciemny garnitur, biala koszule i waski krawat w prazki, ktory tak dawno temu wyszedl z mody, ze wszyscy juz o tym zapomnieli i znowu byl na topie. Odkad pamietam, Spiro uosabial dla mnie „miejskiego lekarza” z plocien Normana Rockwella.
– Wlasnie przemalowuja moj gabinet – wyjasnil, otwierajac ciemne drzwi przy koncu korytarza. – Jezeli wiec nie masz nic przeciwko temu, ze potraktuje cie jak pacjenta, siadziemy tutaj.
– W tej chwili czuje sie zupelnie tak, jak jeden z twoich pacjentow – odparlam, gdy zamknal za nami drzwi.
Przestronny pokoj urzadzony byl na podobienstwo salonu; usiadlam na bezowej skorzanej kanapie i rozejrzalam sie dokola. Na scianach wisialy blade, abstrakcyjne akwarele i kilka roslin doniczkowych. Brakowalo czasopism, ksiazek i telefonu. Po obu stronach stolu staly lampy, a zaluzje byly przysloniete akurat na tyle, by slonce nie razilo nas w oczy, a lagodnie oswietlalo cale pomieszczenie.
– Jak sie czuje twoja mama? – spytal Fortosis, przyciagajac sobie bujany fotel.
– Zyje. Cos mi sie zdaje, ze przezyje nas wszystkich.
Usmiechnal sie lekko.
– Zawsze tak myslimy o naszych matkach, lecz niestety bardzo rzadko mamy racje.
– A jak tam twoja zona i corka?
– Doskonale. – Przyjrzal mi sie uwaznie. – Wygladasz na przemeczona, Kay.
– Bo tak wlasnie sie czuje.
Milczal przez dluzsza chwile.
– Prowadzilas zajecia fakultatywne na VMC – odezwal sie lagodnie. – Zastanawialem sie, czy przypadkiem nie spotkalas tam kiedys Lori Petersen.
Bez zbednych wstepow opowiedzialam mu to, do czego nie przyznalam sie jeszcze nikomu innemu. Musialam to z siebie wyrzucic.