Pozniej byl zly na siebie, ze to zrobil. Meczy go, jak jakas zakochana bez pamieci dziewczyna. A przeciez ani nie jest dziewczyna, ani nie jest w nim... Zarumienil sie, nie potrafiac nawet pomyslec o sobie, Snapie i wiadomo-czym w tym samym zdaniu i uznal, ze nie bedzie dluzej tego roztrzasac. Skoro Snape postanowil go, z nieznanego powodu, ignorowac, to Harry bedzie robil tak samo. A przynajmniej bedzie probowal.
Skoro Severus go lekcewazy, to jego sprawa. Nie bedzie za nim wiecej biegal, jakby nie mial innych spraw na glowie. Dosyc tego!
Bylo juz pozno, jednak Harry nie potrafil zasnac. Przewracal sie z boku na bok, poniewaz wciaz cos go dreczylo. Panujaca w pomieszczeniu cisza, przerywana tylko niekiedy pochrapywaniami Rona albo Neville'a, doprowadzala go do obledu.
Cisza byla zla. Czaily sie w niej ponure, przerazajace mysli, ktore wychodzily teraz z ukrycia, atakowaly go i zanurzaly w nim swe dlugie, ostre zebiska, odbierajac mu pewnosc siebie i spokoj.
Harry zacisnal dlon na zielonym kamieniu. Gladkosc klejnotu odganiala potwory, leczyla rany, chronila go.
Zamknal oczy, czujac, ze rozszarpujace go kly wycofuja sie.
* * *
Wszedzie panowal chlodny mrok. Nagie kamienie i rosnace gdzieniegdzie kepki traw byly, pomimo panujacej wokol ciemnosci, wyraznie widoczne w upiornym, zimnym swietle, ktore nie mialo nigdzie swojego zrodla. Zdawalo sie unosic w powietrzu. Krajobraz wygladal, jak podczas pelni ksiezyca, tylko, ze ksiezyc nie istnial. Nie bylo niczego, poza niewielkim fragmentem podloza, na ktorym stal Harry. Kiedy spogladal dalej, wszystko ginelo w mrocznej pustce i dzwoniacej w uszach ciszy.
Nagle do jego uszu dotarl wysoki, zimny, upiorny smiech. Obejrzal sie gwaltownie, probujac zlokalizowac jego zrodlo, ale w tym samym momencie, z innego kierunku, nadciagnal kolejny. Tym razem niski i chrapliwy. W krotkim czasie juz wszedzie wokol niego rozbrzmiewaly smiechy, mieszajac sie ze soba i odbijajac sie od jego umyslu, stawaly sie coraz glosniejsze. Sprawialy mu bol. Zastawil uszy, ale to nic nie pomoglo. One wciaz przybieraly na sile, jakby odbijaly sie echem od pustki i powracaly w kolejnych falach.
Nagle zorientowal sie, ze nie jest juz sam. Stoi w srodku kregu, otoczony przez wysokie, odziane w czern postacie, stapiajace sie z wszechogarniajacym mrokiem. Niczym materialne cienie. Na ich twarzach bielily sie maski w ksztalcie czaszek. Jednak jedna z nich byla odslonieta. Oblicze Voldemorta wykrzywial okrutny, pelen uniesienia usmiech, a z jego gardla wydobywal sie mrozacy krew w zylach, pelen satysfakcji rechot.
Harry zadrzal mimowolnie i zlapal sie za ramiona, ale cos bylo nie w porzadku. Spojrzal w dol i odkryl, ze nie ma na sobie ubrania. Stoi przed nimi calkowicie nagi. Pomimo przerazenia, poczul, jak na jego twarz wyplywa rumieniec. Smiechy wzmogly sie jeszcze bardziej. Ich sila rozrywala uszy chlopca, spychala go w glab ciemnosci, przygniatala. Ugial sie pod nimi i opadl na kolana, dygoczac ze strachu, zimna i wstydu.
Co oni zamierzaja z nim zrobic? Jest tutaj calkowicie sam, nie ma rozdzki, nie ma niczego, czym moglby sie obronic. Zabija go...
Snape! Musi go zawiadomic! Musi uzyc kamienia! Severus mu pomoze, uratuje go! Tak, jak uratowal go ostatnio... Nie pozwoli mu tutaj zginac!
Przerazajaca mysl wdarla sie do jego pekajacego z bolu umyslu. Jest nagi. Zabrali mu ubranie. Nie ma kamienia! Nie moze go