Ojciec Flynna – Aaron McGannon – byl kiedys projektantem, wazna figura w branzy samochodowej w Detroit. Byl naprawde swietnym fachowcem. Zarabial duzo, a mimo to, kiedy Flynn byl dzieckiem, jego rodzina z trudem wiazala koniec z koncem. Ojciec nie mogl oprzec sie pokerowi i wyscigom konnym. Byl hazardzista.
Przez cale zycie Flynn bal sie, bo wiedzial, ze odziedziczyl po ojcu sklonnosci do tego nalogu. Nigdy nie siadal do pokera ani nie zblizal sie do ruletki, bo czul, ze to w nim siedzi. Lubil hazard i wyzwanie. Im wieksze niebezpieczenstwo, tym lepiej. Szybkie samochody, skoki ze spadochronem, surfing – kochal to wszystko – i nawet finansowe sukcesy nie byly wylacznie efektem jego zdolnosci. Stawial caly swoj majatek na jakis nowy pomysl raz, drugi, trzeci i wiedzial, ze zrobi to znowu. Wprawdzie pomagal finansowo matce i siostrze juz od wielu lat, ale to nie zmienilo jego charakteru. W glebi serca byl hazardzista.
Dlatego trzymal sie z dala od kobiet marzacych o malzenstwie. I dlatego nigdy nie zamierzal miec dzieci. Zyjac samotnie, ryzykowal tylko wlasne zycie. Mozliwe, ze nalog ten nie byl dziedziczny, ale Flynn czul w sobie to fatalne dziedzictwo i postanowil, ze nie przekaze swojemu synowi tego, co otrzymal od ojca.
– Niemozliwe, zebys byl moim synem, malutki – szepnal do Dylana.
Chlopczyk podniosl sie na nozki za pomoca barierki i z radosnym smiechem rzucil sie na Flynna.
Upadlby, gdyby Flynn go nie zlapal. Zlecialby ze schodow. Ale to dziecko zupelnie nie dostrzegalo niebezpieczenstwa.
Flynn wciagnal gleboko powietrze, gdy podnosil malca. Dylan pachnial zasypka, mlekiem i innymi nie znanymi Flynn owi rzeczami. Ciezar jego cialka na ramieniu tez byl mu obcy, choc mala pulchna raczka natychmiast otoczyla jego szyje, jakby tam bylo jej miejsce.
– Nie – rzekl stanowczym glosem Flynn, niosac dziecko do kuchni. – Nie zamierzam przyzwyczaic sie do ciebie. A tobie nie wolno przywiazac sie do mnie, wiec wybij to sobie z glowy. Nie jestem twoim tata i nie nalezysz do mnie. Musimy sobie po prostu jakos ulozyc zycie do czasu, az sie to wszystko wyjasni. Czy to ci odpowiada? Chyba jestes juz gotow zjesc troche buraczkow i papki z indyka, ktore kupila dla ciebie Molly?
Molly… nie bedzie teraz o niej myslal. Ma inny problem do rozwiazania – i to dosc powazny. Nie jest istotne, czy kocha Molly i czy ona czuje to samo do niego, czy ich zwiazek ma szanse rozwoju…
Ona sie go wstydzi.
Cale swoje zycie Flynn podswiadomie spodziewal sie katastrofy. Zawsze mial wrazenie, ze nieustannie ku niej dazy. To mialo byc zderzenie dwoch natur. Jego i ojca. Nigdy nie ryzykowal w zwiazkach z kobietami, ale bedac z Virginia, mylnie zalozyl, ze mowi ona prawde. Zaryzykowal. Prawdziwy mezczyzna tak nie postepuje.
Popelnil blad.
Musi poniesc jego konsekwencje.
Przerazaly go klopoty pietrzace sie przed nim. Nie mial pojecia, co zrobic z dzieckiem ani jak odzyskac sympatie i szacunek Molly. Przeciez sam do siebie nie czul szacunku i nie wiedzial, czy kiedykolwiek go poczuje.
Jednej rzeczy byl jednak pewien. Nie jest w stanie zajac sie dzieckiem. Nie ma na swiecie gorszego ojca niz on.
Dylan uderzyl go raczka w nos. Flynn chwycil mala piastke.
– No coz. Zrobie wszystko, zeby sie z tego wykaraskac. Ciebie tez wyciagne i dopilnuje, zeby bylo ci dobrze. Cokolwiek sie stanie, nie musisz sie o nic martwic, slyszysz? Poza obiadem, oczywiscie. Czy jestes gotowy zjesc buraczki?
ROZDZIAL CZWARTY
Kiedy o jedenastej wieczorem w mieszkaniu Molly rozlegl sie dzwonek telefonu, rzucila czytany wlasnie romans i siegnela po sluchawke tak gwaltownym ruchem, ze omal nie zrzucila lampki stojacej na nocnym stoliku. Nikt do niej nie telefonowal o takiej porze. Sama czesto rozmawiala przez telefon z rodzicami i siostrami, ale dzwiek dzwonka o takiej godzinie mogl oznaczac tylko cos bardzo waznego.
Nie mylila sie. To rzeczywiscie bylo wazne. Ledwo przylozyla sluchawke do ucha, na drugim koncu linii odezwal sie meski glos. Nie poznala z poczatku Flynna. Mowil tak szybko, jakby sie bal, ze nie starczy mu tchu.
– Wiem, ze jestem ostatnia osoba, z ktora chcialabys rozmawiac i przysiegam, nie zaklocalbym ci spokoju, gdybym potrafil sobie sam z tym poradzic, ale Molly, naprawde nie wiem, co robic…
Molly opadla na poduszki. Przez caly wieczor usilowala wyrzucic z pamieci obraz Hynna i dziecka. I nie mialo to nic wspolnego z uczuciami. Po prostu przez caly czas czula niepokoj, ktorego nie mogla sie pozbyc. Mimo to ostatnia rzecza, jakiej pragnela, byl telefon od szefa. Ale Flynn rzeczywiscie byl przerazony.
– Dobrze, juz dobrze. Uspokoj sie. Co sie…?
– On caly czas placze. Ulozylem go do snu i nawet zasnal, ale nagle obudzil sie z rykiem. Placze bez zadnego powodu. Co, u diabla, mam robic?
– Flynn, naprawde nie potrafie powiedziec ci, co sie dzieje, bo mnie tam nie ma. Mowilam ci, ze nie mam przeciez zadnego doswiadczenia z dziecmi…
– Musisz umiec zajmowac sie dziecmi. Jestes kobieta. Na pewno wiesz o nich wiecej niz ja. Powiedz mi tylko, co mam robic, a ja natychmiast to wykonam.
Gdyby sytuacja byla inna, pewnie Molly dalaby mu po glowie za typowo meskie podejscie do sprawy, ale w tej chwili Flynn byl rzeczywiscie zdesperowany.
– No dobrze. Uspokoj sie. Slysze jego placz nawet tutaj…
– Nie przypuszczam, zeby byl chory. Mial dzis wystarczajaco duzo energii, zeby wykonczyc dwoje doroslych ludzi. Ale to przeciez dziecko. Obudzil sie w obcym miejscu. Nie ma przy nim mamy, wiec sie boi. Przynajmniej sprobuj go uspokoic.
– Jak?
– Zwyczajnie. Pokolysz go troche. Ponos, pogladz po pleckach, zaspiewaj cos…
– Dobrze. Zapamietalem. Pokolysac. Poglaskac. Zaspiewac. Molly uslyszala tak glosny trzask, ze az drgnela.
– Flynn? Jestes tam?
Cisza. Roztargnionym gestem potarla czolo. Przez chwile slyszala jeszcze placz dziecka… a potem nastapila cisza. Widocznie Flynn odlozyl sluchawke, zapominajac sie rozlaczyc, i pobiegl do Dylana. Zreszta znala go dobrze – pewnie zdazyl juz zapomniec, ze z nia rozmawial.
Zawolala go jeszcze raz… i wtedy uslyszala jego glos. Spiewal niezbyt dobrze jej znana nieprzyzwoita, pijacka piosenke lubiana przez studentow. Spiew byl cichy i brzmial bardzo falszywie.
Odlozyla sluchawke, nie wiedzac, czy powinna sie rozesmiac, czy tez udusic Flynna. Wiedziala jedno – nie uda jej sie szybko zasnac, wiec wstala z lozka.
Moze herbata ja uspokoi. Poszla do kuchni i zaczela szukac w szafce torebek z herbatka mietowa. Napelnila kubek i pila powoli, chodzac po mieszkaniu i rozmyslajac o mezczyznach.
Cisze zaklocal jedynie szum lisci klonu rosnacego przed domem. Molly wynajmowala pietro domu nalezacego do panstwa McNutts, ktorzy, bedac juz na emeryturze, spedzali pol roku w Arizonie. Glownym powodem, dla ktorego zgodzili sie wynajac jej mieszkanie u siebie, byl strach przed pozostawieniem domu na tak dlugo bez zadnej opieki. Mieli jednak dosc surowe wymagania wobec lokatorki. Nie wolno jej bylo halasowac po nocach, zapraszac gosci, a przede wszystkim przyjmowac mezczyzn. Uwazali, ze Molly jest dla nich idealna.
Wiedziala, ze jest idealem. Jej rodzice nie musieli sie o nia martwic, gdy przyjela prace u McGannona i przeprowadzila sie z Traverse City do Kalamazoo. Miala dwadziescia dziewiec lat. Mogla bez problemow rozpoczac wlasne zycie, tym bardziej ze nigdy nikomu nie sprawiala klopotow. Rodzice mogli byc pewni, ze bedzie chodzic spac o stosownej porze, zrezygnuje z urzadzania przyjec, no i, oczywiscie, nie bedzie przyjmowac u siebie mezczyzn. Miala opinie rozwaznej dziewczyny, odkad skonczyla cztery lata.
Wypila herbate, ale sen nie przychodzil. Poprawila obraz wiszacy w salonie, wyprostowala szereg ksiazek uporzadkowanych wedlug tematyki i autorow. Uslyszala odglos wlaczajacej sie lodowki. Kuchenka i lodowka byly starsze od niej, prawie prehistoryczne, i powodowaly, ze czula sie tu dosc obco, do momentu gdy pomalowala sciany na jasnocytrynowy kolor. Kanapa byla kremowa – duzy blad, bo widac na niej bylo kazdy pylek, ale podobala jej sie. Lubila zestawienie kolorow cytrynowego i kremowego w polaczeniu z zolto – zielona barwa