glosowac, czy oglosic otwarty sezon polowan na moich kumpli.
Znowu spojrzala na niego. Glos mu sie nie zmienil, pozostal tak samo pogodny i spokojny. Mowil tak, jakby ten wiec byl problemem nie wiekszym niz niedzielny spacer. A jednak musialo mu byc ciezko. Byl niechcianym przybyszem i opiekunem niechcianych zwierzat. Nie potrafila sobie wyobrazic, jakiej sily woli wymaga wystapienie przed calym miasteczkiem, ktore uwazalo go za wroga.
– Pewnie juz miewales takie problemy?
Nie odpowiedzial jej, choc kiedy nagle przestal mowic, nie byla pewna, dlaczego. Stromy grzbiet byl taki sam jak te, ktore niedawno mineli, dziki i porosniety drzewami. Zadnych sladow na sniegu, zadnego znaku, ze kiedykolwiek czlowiek trafil w to dziewicze miejsce. Potem jednak dostrzegla oliwkowa skrzynke, podobna do tych, w jakie pakuje sie kanapki i drinki na piknik.
Steve pochylil sie i odsunal pokrywke. Ta skrzynka stanowczo nie zawierala piknikowych zapasow. Dziwne z wygladu butelki ze smoczkami byly owiniete termoforami. Odpakowal jedna i pokazal ja Mary Ellen.
– Dostalem te butelki ze szpitala w Houghton. Sa prze znaczone dla dzieci z rozszczepieniem podniebienia, ale swietnie sie nadaja dla szczeniakow zbyt mlodych, ze by ssac.
Podeszla blizej, krzyzujac rece na piersi. W jej nozdrza uderzyl jakis zapach – tak silny, ze zmarszczyla nosek.
– Powinienem cie ostrzec. – Parsknal smiechem. – Ta mieszanka nie jest szczegolnie aromatyczna.
– Wielki Boze, co w niej jest?
– Masa obrzydliwych rzeczy, od surowych zoltek po witaminy. Najtrudniej bylo przekonac szczenieta, ze to matczyne mleko. Ale mniejsza z tym. Czy jestes gotowa sie zakochac?
Spojrzala mu w oczy i, zaskoczona, spytala:
– O co ci chodzi?
Uwaznie obserwowal jej twarz, jakby rumience na policzkach byly najbardziej fascynujacym zjawiskiem, jakie w zyciu zobaczyl.
– Nie jestes pewna wlasnych mysli, prawda? Nie wierzysz, ze skusi cie opieka nad malymi. Wielu ludzi sie do tego nie nadaje. Wilk to wilk, a te maluchy nie wygladaja jak na kreskowce Disneya. Sa dzikie, czujne i nie chca dac sie oswoic. Ale mam dziwne wrazenie, Mary Ellen, ze beznadziejnie sie zakochasz.
Mowil naturalnie o malych wilkach. Nie o sobie. Ani przez chwile nie myslala ze chodzi mu o cos innego. To ten niski tembr glosu, gdy wymawial jej imie… nie wiedziala nawet, ze je zna… Spuscila oczy i rozejrzala sie za jakims sladem gniazda czy nory, gdzie mogly przebywac szczeniaki.
– Gdzie sa? – spytala niecierpliwie.
– Tutaj. – Wsunal pod pache dwie butelki, odchylil szerokie galezie swierku i polozyl sie na sniegu.
Bardziej ostrozna niz zaciekawiona, takze przykucnela.
– Nie zobaczysz ich z tak daleka. Musisz podejsc blizej.
No, trudno. Dotarla tak daleko, ze teraz nie wypadalo sie cofac. Snieg zasypal jej glowe, gdy czolgala sie w jego strone. W przeciwienstwie do Steve'a, ja chronily narciarskie spodnie i dwie kurtki. Uslyszala kichanie i odruchowo chciala powiedziec „Na zdrowie”, kiedy dostrzegla jedwabisty blask malych oczu.
Gniazdo nie bylo wlasciwie jaskinia, raczej dluga niska skalna polka siegajaca kilka metrow w glab ziemi. Swierki i nagi zima krzak calkowicie maskowaly wejscie. Wewnatrz jej zrenice musialy sie rozszerzyc, by mogla cos widziec po oslepiajacym blasku odbitego w sniegu slonca. Ale zobaczyla male oczka. Potem druga pare i jeszcze… Niebieskie, jak u dzieci. Puszyste kulki lezaly obok siebie z malymi blyszczacymi noskami i oklapnietymi uszkami. Jedna kulka miala wspaniale, biale futro ojca.
Snieznobialy wilczek sprobowal zawyc groznie niczym ojciec, tylko ze wyszlo mu to, jakby miauczal. Uznala ze jest naprawde dzielny jak na kilogramowa puszysta kuleczke. Steve wsunal mu w pyszczek butelke i maluch natychmiast sie uspokoil. Steve znowu kichnal. Ten facet zlapie zapalenie pluc na tej wycieczce, pomyslala lecz to nie wspolczucie dla niego bylo powodem pojawienia sie w jej gardle miekkiej kuli. Niech to licho, mial racje.
Zakochala sie od pierwszego wejrzenia. Nie w nim. Wielki Boze! Jeszcze nie zwariowala.
Ale zdecydowanie w tych malenstwach.
ROZDZIAL TRZECI
Gdy tylko zgasly swiatla w samochodzie, Mary Ellen upuscila kluczyki. Pochylona, szperala po podlodze pod siedzeniem, az je znalazla. Potem zabrala rekawiczki, torebke i garnek. Trzymajac to wszystko, odkryla oczywiscie, ze nie potrafi otworzyc drzwi. Odstawila. W koncu udalo jej sie wysiasc z przekletego wozu. Trzymajac oburacz ciezki garnek, zatrzasnela drzwi biodrem.
Masa klopotu tylko po to, by przywiezc komus gulasz. Szczerze mowiac, bylo to jej najlepsze
Na propozycje kolacji Steve zgodzil sie natychmiast. Zadnych obiekcji. Zadnego „naprawde nie trzeba”. Ta szybka zgoda troche ja zmartwila. Po raz pierwszy widziala, ze Steve Rawlings robil cos szybko. Zastanawiala sie, czy moglby zle zrozumiec jej gest. Mezczyzni mieli zwyczaj blednej interpretacji wszystkiego, co kiedykolwiek zrobila.
Rece bolaly ja od dzwigania garnka. Rozejrzala sie. Byl w domu. Widziala jego terenowa polciezarowke, zaparkowana obok przyczepy. W oknach lsnilo zolte swiatlo, rzucajac odblask na snieg. Nawet dosc wczesnie wieczorem, o szostej, noc byla czarna jak smola. Steve ustawil swa przyczepe na zupelnym pustkowiu, w kepie czarnych drzew. Lodowaty, gwaltowny wiatr poruszal ich wierzcholkami. Poczula dreszcz niepokoju.
W domu, w Georgii, w pierwszym tygodniu marca byloby juz cieplo. Tam zadna samotna kobieta nie odwiedzalaby po zmroku samotnego mezczyzny, chyba ze sama prosila sie o klopoty.
To smieszne, pomyslala Mary Ellen. Przeciez nie ma zamiaru u niego siedziec. Zostawi tylko garnek. Juz dwa razy jej pomogl i dobre maniery wymagaly, by za to podziekowala. Jedyne, co jej grozilo, to fakt, ze sobie cos odmrozi, stojac tak w mroku niczym jakas glupia ges.
Odetchnela gleboko, podeszla do drzwi i zastukala lokciem. Rozlegl sie tylko gluchy dzwiek, ale drzwi otworzyly sie natychmiast. Dmuchnelo cieplym powietrzem. Spojrzala na olbrzyma, ktorego ramiona nie miescily sie w drzwiach przyczepy.
– Nareszcie przybywa Czerwony Kapturek. Martwilem sie juz, ze zgubilas droge.
– Czerwony…?
To okreslenie ja zaskoczylo. Czyzby sie domyslal, jaka byla zalekniona zagladajac do wilczego legowiska? Ale dostrzegla przyjazny, kpiacy usmiech i od razu zrozumiala, skad mu sie wziely te bajkowe skojarzenia. Oczywiscie, miala na sobie czerwona kurtke z kapturem i niosla przez las jedzenie. Musiala sie usmiechnac.
– Trafilam bez klopotu. Twoje wskazowki byly bardzo pomocne.
Wyjal jej z rak ciezki garnek.
– Pachnie wspaniale. Wejdz. Szybko pokrecila glowa.
– Nie moge zostac…
– Pracujesz dzisiaj?
– Nie. Jestem zajeta przez cztery noce w tygodniu. Ale chcialam ci tylko przyniesc kolacje i podziekowac. Nie bede zabierac czasu.
– Chcesz, bym jadl sam? Kiedy juz tu jestes? I skoro wiesz, ze przez caly dzien moglem pogadac tylko ze zwierzakami?
Wzniosla oczy do nieba, slyszac ten placzliwy ton. Nikt by mu nie uwierzyl. Ale coz, bylaby zaklopotana, gdyby odeszla, nie zamieniwszy przynajmniej ze Steve'em kilku slow. Ostroznie weszla do srodka.
– Zostane tylko pare minut…
Chyba nie slyszal jej slow, bo powachal garnek i usmiechnal sie.
– Domowego
– To tylko gulasz – odparla oschle, ale niech to, ten facet zmuszal ja do smiechu.
– Po prostu gulasz jest prawdziwym jedzeniem. Nie zrozumiesz tego. Od tygodni albo otwieram puszki, albo