drogi dojazdowe. Kiedy je widze, to je poznaje, ale nie zawsze wiem, jak sie nazywaja. Jezeli w ogole maja nazwy.
– Kto jest wlascicielem tego domu?
– Tego nie wiem, ale sprawdze to. W miedzyczasie moglibysmy pojechac tam z wizyta.
– Mozemy – zgodzil sie Ryan, wkladajac papier i zamykajac teczke.
– I mozemy tez wejsc do kliniki, jezeli bedzie pan chcial.
– Nie chcialbym zajmowac panskiego czasu. Wiem, ze jest pan zajety. – Ryan wstal. – Prosze nam tylko powiedziec, gdzie mamy jechac. Damy sobie rade.
– Nie, nie. Jestem dluznikiem doktor Brennan za wczoraj. I na pewno Baxter Colker bedzie jej jeszcze potrzebowal. Czy mogliby panstwo chwile zaczekac? Musze cos sprawdzic.
Zniknal w sasiednim biurze i wrocil po chwili z paskiem papieru z wiadomoscia.
– Tak, jak sie spodziewalem, zadzwonil Colker. Wyslal ciala do Charleston, ale chce porozmawiac z doktor Brennan. – Usmiechnal sie do mnie. Jego kosci policzkowe i luki brwiowe byly tak wydatne, a skora tak ciemna i lsniaca, ze jego twarz w tym swietle wygladala niczym wykonana z ceramiki.
Spojrzalam na Ryana. Wzruszyl ramionami i usiadl. Baker wykrecil numer, poprosil Colkera do telefonu i podal mi sluchawke. Mialam zle przeczucia.
Colker powiedzial dokladnie to, czego sie spodziewalam. Axel Hardaway wykona autopsje, ale nie chce zrobic zadnych analiz szkieletu. Z Danem Jafferem nie mozna sie skontaktowac. Hardaway zajmie sie szczatkami w szkole medycznej postepujac zgodnie z moimi wskazowkami, potem Colker przewiezie kosci do mojego laboratorium w Charlotte, jezeli zgodze sie przeprowadzic badania.
Niechetnie sie zgodzilam i obiecalam, ze porozmawiam bezposrednio z Hardawayem. Colker podal mi numer i odlozyl sluchawke.
– Allons-y – powiedzialam glosno,
– Allons-y- powtorzyl szeryf, siegajac po swoj kapelusz i wkladajac go na glowe.
Li Beaufort wyjechalismy autostrada numer 21 na Lady's Island, przejechalismy Cowan's Creek na Swieta Helene i jeszcze kilka kilometrow dalej. Na drodze Eddings Point skrecilismy w lewo i dlugo jechalismy mijajac zniszczone domy z drewna i przyczepy na palach. Plachty plastiku pokrywaly i okna i werandy zapadniete pod ciezarem zniszczonych przez mole foteli i starych sprzetow. Wszedzie widzialam kawalki karoserii i innych czesci samochodowych, prowizoryczne szopy i zardzewiale szamba. Tu i tam recznie wypisane ogloszenia oferowaly kapuste, fasole, nawet kozy.
W pewnym miejscu asfalt skrecal ostro w lewo i przechodzil w piaszczyste drogi prowadzace prosto i w prawo. Baker skrecil i wjechalismy w dlugi, ciemny tunel. Wzdluz drogi rosly deby z omszala kora i konarami tworzacymi nad glowa sklepienie zielonej katedry. Po obu stronach wzdluz drogi biegly waskie rowy z pokryta wodorostami woda.
Cicho skrzypiac kolami mijalismy domy na kolkach i bez kolek, niektore z plastikowymi albo drewnianymi karuzelami dla dzieci, inne z kurami na podworku. Gdyby nie poobijane samochody i male ciezarowki, pomyslalabym, ze cofnelismy sie w czasie do lat trzydziestych. I czterdziestych. I piecdziesiatych.
Pol kilometra dalej jedna z poprzecznych drog okazala sie Adier Lyons. Baker skrecil, dojechal prawie do konca ulicy i zatrzymal samochod. Po drugiej stronie widac bylo pokryte mchem kamienie ocienione debami i magnoliami. Tu i tam w mrocznych cieniach bielaly drewniane krzyze.
Po naszej prawej stronie staly dwa budynki; wiekszy, dwupietrowy dom gospodarski z ciemnozielona elewacja i mniejszy bungalow, kiedys bialy, teraz szary, z odlazacym tynkiem. Za nimi stala przyczepa i maly plac zabaw.
Posiadlosc od ulicy oddzielal niski murek. Zbudowano go z pustakow ulozonych w taki sposob, ze ich srodki tworzyly rzedy i warstwy malych tuneli. Przez kazdy z nich przechodzily pedy winorosli, pnaczy i fioletowej wisterii. Na poczatku podjazdu pomaranczowe litery na zardzewialym znaku glosily: WLASNOSC PRYWATNA.
Droga biegla jeszcze ze trzydziesci metrow obok murka, potem konczyla sie w gestwinie bagiennej trawy. Za nia rozciagala sie tafla wody o kolorze stopu cyny z olowiem.
– To bedzie numer czterysta trzydziesci piec – stwierdzil szeryf Baker, parkujac samochod i wskazujac wiekszy z domow. – Tu kiedys byl oboz rybacki. – Kiwnal glowa w kierunku wody. – Tam to jest Eddings Point Creek. Laczy sie z pobliska ciesnina. Zupelnie zapomnialem o tej posiadlosci. Od lat stoi pusta.
Na pewno bylo tu kiedys ladniej. Tynk z budynku gospodarskiego schodzil platami i pokryty byl plesnia. Gorna listwa, z luszczaca sie farba, miejscami ukazywala bladoniebieska warstwe izolacyjna. Wzdluz calej dlugosci parteru byla weranda, a gorne krawedzie mansardowych okien na drugim pietrze biegly na ukos, rownolegle do kata nachylenia dachu.
Wyszlismy z samochodu, minelismy murek i wkroczylismy na podjazd. Mgla wisiala w powietrzu jak dym. Czulam won blota i rozkladajacych sie lisci, a gdzies z oddali dochodzil tez slabo wyczuwalny zapach ogniska.
Szeryf wszedl na werande, a Ryan i ja zaczekalismy na trawniku. Wewnetrzne drzwi byly otwarte, ale bylo zbyt ciemno, by dostrzec cokolwiek przez siatkowa oslone. Baker stanal nieco z boku drzwi i zapukal we framuge. Gdzies nad glowami spiew ptaka zmieszal sie z szumem lisci palm. Wydawalo mi sie, ze z domu dobiegl placz dziecka.
Baker znowu zapukal.
Chwile pozniej uslyszelismy kroki i w drzwiach ukazal sie mlody mezczyzna. Mial piegi i krecone, rude wlosy, a na sobie drelichowy kombinezon zalozony na koszule w krate. Wygladal jak postac z filmu familijnego.
– Tak? – Stal za siatkowa oslona, nie patrzyl na zadne z nas.
– Jak sie pan miewa? – zapytal Baker, pozdrawiajac go typowym dla Poludnia substytutem zwyklego “dzien dobry”.
– Dobrze.
– Swietnie. Jestem Harley Baker. – Po jego mundurze od razu mozna bylo sie zorientowac, ze nie przyszedl z wizyta towarzyska. – Mozemy wejsc?
– Dlaczego?
– Chcielibysmy zadac panu kilka pytan.
– Pytan?
– Mieszka pan tutaj?
Przytaknal.
– Mozemy wejsc? – powtorzyl szeryf.
– Nie powinniscie miec nakazu czy czegos takiego?
– Nie.
Uslyszalam drugi glos ze srodka, mezczyzna odwrocil sie i mowil cos przez ramie. Za chwile pokazala sie kobieta w srednim wieku o szerokiej twarzy i wlosach z trwala ondulacja. Na reku trzymala niemowle, ktore na przemian klepala i glaskala po plecach.
– To gliniarz – wyjasnil jej mezczyzna, odsuwajac sie od siatki.
– Tak?
Znowu wysluchalismy z Ryanem dialogu jak z filmu klasy B. A potem kobieta rzekla:
– Nie ma tu teraz nikogo. Przyjdzcie kiedy indziej,
– Pani jest tutaj – odparl Baker.
– Jestesmy zajeci dziecmi.
– My nie odjedziemy, prosze pani – powiedzial szeryf hrabstwa Beaufort.
Kobieta zrobila mine, poprawila sobie dziecko na ramieniu i otworzyla siatke. Jej sandaly na plastikowej podeszwie pukaly o podloge, kiedy weszlismy za nia przez werande do malego foyer.
W domu bylo ciemno i czuc bylo kwasnym mlekiem. Na wprost byly schody prowadzace na pierwsze pietro, na lewo i prawo wykonczone lukami drzwi wiodly do ogromnych pokoi pelnych krzesel i sof.
Kobieta zaprowadzila nas do pokoju po lewej stronie i wskazala ratanowe kanapy. Usiedlismy, a ona szepnela cos do mezczyzny, ktory zniknal zaraz na schodach. Wtedy do nas przyszla.
– O co chodzi? – spytala cicho, patrzac to na Bakera, to na Ryana.
– Nazywam sie Harley Baker. – Szeryf odlozyl kapelusz na maly stolik i pochylil sie w jej kierunku. – A wy kim jestescie?