Kobieta polozyla reke na plecach dziecka, a dlonia podtrzymala jego glowke.
– Nie chce byc niegrzeczna, szeryfie, ale musze wiedziec, czego chcecie.
– Czy pani tu mieszka?
Zawahala sie i przytaknela.
Zaslona na oknie tuz za mna zakolysala sie i na karku poczulam lekki, wilgotny wiatr.
– Interesuja nas telefony wykonywane pod ten adres – kontynuowal Baker.
– Telefony?
– Tak, prosze pani. Zeszlej jesieni. Czy byla tu pani wtedy?
– Tutaj nie ma telefonu.
– Nie ma telefonu?
– No, tylko telefon biurowy. Nie do uzytku prywatnego.
– Rozumiem.
Szeryf zamilkl. Jakby czekal.
– Nikt do nas nie dzwoni,
– Do nas?
– W tym domu jest nas dziewiec osob, w domu obok cztery. No i w przyczepach. Ale nie rozmawiamy przez telefon. Nie wolno nam.
Jeszcze jedno dziecko zaplakalo na gorze.
– Nie wolno?
– Jestesmy spolecznoscia. Zyjemy tu sobie i nie sprawiamy nikomu problemow. Zadnych narkotykow ani nic z tych rzeczy. Trzymamy sie razem swoich zasad. To nie jest wbrew prawu, prawda?
– Nie, prosze pani, nie jest. Jak duza jest wasza grupa?
Myslala przez chwile.
– Jest nas tutaj dwadziescia szesc osob.
– Gdzie sa inni?
– Kilka osob w pracy. Ci, ktorzy dopiero dolaczyli do nas. Pozostali sa na porannym spotkaniu w sasiednim domu. Jerry i ja pilnujemy dzieci.
– Jestescie grupa religijna? – wtracil sie Ryan.
Kobieta spojrzala na niego, potem z powrotem na Bakera.
– Kim oni sa? – Broda wskazala Ryana i mnie.
– Detektywami z wydzialu zabojstw. – Szeryf wpatrywal sie w nia z twarza surowa, bez usmiechu. – Co to za grupa, prosze pani?
Palcami wygladzila dzieciecy kocyk. Gdzies daleko zaszczekal pies.
– Nie chcemy zadnych zatargow z prawem – powiedziala. – Ma pan co do tego moje slowo.
– Spodziewacie sie jakichs problemow? – zapytal znowu Ryan.
Spojrzala na niego dziwnie, a potem popatrzyla na zegarek.
– My chcemy pokoju i zdrowia. Mamy juz dosyc narkotykow i przestepstw, wiec zyjemy sobie tutaj. Nikomu nie robimy krzywdy. Nie mam nic wiecej do powiedzenia. Porozmawiajcie z Domem. Zaraz tu przyjdzie.
– Z Domem?
– Bedzie wiedzial, co wam powiedziec.
– Byloby dobrze. – Ciemne oczy szeryfa znowu utkwione byly w kobiete. – Nie chcialbym zmuszac wszystkich do odbywania dlugiej podrozy do miasta…
Wlasnie wtedy uslyszalam glosy i zobaczylam, jak kobieta przenosi wzrok z twarzy Bakera na widok za oknem. Wszyscy sie obejrzelismy.
Przez siatke dostrzeglam ruch przy sasiednim domu. Na werandzie stalo piec kobiet, dwie trzymaly dzieci, trzecia, schylona stawiala dziecko na ziemi. Maly zrobil kilka niepewnych krokow, a kobieta podazyla za nim przez podworko. Jedna po drugiej dwanascie osob wyszlo z domu i zniknelo za weglem. Chwile potem wyszedl mezczyzna i skierowal sie ku nam.
Nasza gospodyni przeprosila i poszla do foyer. Nastepnie uslyszelismy otwieranie drzwi siatkowych i stlumione glosy.
Potem kobieta weszla po schodach, a mezczyzna z sasiedniego domu pojawil sie w drzwiach pokoju. Mogl miec czterdziesci kilka lat. Blond wlosy siwialy, a twarz i rece byly mocno opalone. Mial na sobie spodnie koloru khaki, bladozolta koszule i buty z gumowymi podeszwami, bez skarpetek. Wygladal jak starzejacy sie wilk morski.
– Bardzo przepraszam – powiedzial. – Nie wiedzialem, ze mamy gosci.
Ryan i Baker zaczeli sie podnosic.
– Prosze nie wstawac. – Podszedl do nas i wyciagnal reke.- Jestem Dom.
Wszyscy podalismy mu rece i Dom usiadl na jednej z kanap.
– Moze napija sie panstwo soku albo lemoniady?
Wszyscy odmowilismy.
– A wiec rozmawiali panstwo z Helena. Podobno macie panstwo pytania na temat naszej grupy?
Baker kiwnal glowa.
– Nazwalibyscie nas komuna. – Zasmial sie. – Ale nie jestesmy nia w pelnym tego slowa znaczeniu. Malo mamy wspolnego z kontrkultura hipisow z lat szescdziesiatych. Jestesmy przeciwni narkotykom i zanieczyszczeniom chemicznym, poswiecamy sie czystosci, tworczosci i swiadomosci wlasnego charakteru, uczuc, motywow i pragnien. Zyjemy i pracujemy w harmonii ze soba. Na przyklad skonczylismy wlasnie nasze poranne spotkanie. Omawiamy plan zajec na kazdy dzien i razem decydujemy, co ma byc zrobione i kto to zrobi. Przygotowywanie posilkow, sprzatanie, w wiekszosci zajmowanie sie domem. – Usmiechnal sie. – W poniedzialki trwa to dluzej, poniewaz dzisiaj jest dzien wylewania zali. – Znowu sie usmiechnal. – Chociaz rzadko sie zalimy.
Oparl sie i polozyl rece na kolanach. Wtedy dodal:
– Helen mowila mi, ze pytaliscie o telefony.
Szeryf sie przedstawil.
– A pan nazywa sie Dom…?
– Po prostu Dom. Nie uzywamy nazwisk.
– My owszem – w glosie Bakera nie bylo cienia humoru.
Po dlugiej przerwie Dom odpowiedzial:
– Owens. Ale on juz nie zyje. Od lat nie jestem juz Dominickiem Owensem.
– Dziekujemy, panie Owens – Baker zapisal cos w malenkim kolonotatniku. – Detektyw Ryan bada sprawe morderstwa w Quebecu i ma podstawy uwazac, ze ofiara znala kogos, kto tu mieszka.
– W Quebecu? – Oczy Doma zrobily sie okragle, a na opalonej twarzy pojawily sie jasne zmarszczki. – W Kanadzie?
– Z domu w St-Jovite dzwoniono pod ten numer – wyjasnil Ryan. – To jest mala miejscowosc w gorach na polnoc od Montrealu. Dom sluchal z zagadkowym wyrazem twarzy.
– Czy mowi panu cos nazwisko Patrice Simmonet?
Potrzasnal glowa.
– Heidi Schneider?
Znowu zaprzeczyl.
– Przykro mi. – Usmiechnal sie i lekko wzruszyl ramionami. – Mowilem wam. My nie uzywamy nazwisk. A czlonkowie czesto zmieniaja swoje imiona. W naszej grupie kazdy moze sobie wybrac imie, jakie mu sie podoba.
– Jak sie wasza grupa nazywa?
– Nazwy. Etykietki. Tytuly. Kosciol Chrystusa. Swiatynia Ludu. Sluszna Droga. Zwykly egotyzm. My postanowilismy nie nadawac sobie nazwy.
– Jak dlugo grupa tu mieszka, panie Owens? – zapytal Ryan.
– Prosze mowic do mnie Dom.
Ryan nadal czekal.