– El potrafi to wytlumaczyc o wiele lepiej niz ja – powiedziala Kathryn.
– Ale dlaczego komuna? – zapytal Ryan. – Dlaczego nie dac sobie z tym wszystkim spokoju i nie wstapic do zakonu?
Kathryn wykonala w kierunku El gest, jakby mowila “ty wytlumacz”.
– Wszechswiat stanowi organiczna calosc zlozona z wielu niezaleznych elementow. Kazda czesc jest niepodzielna i wspoldziala z inna czescia. Zyjemy w odosobnieniu, ale nasza grupa stanowi mikrokosmos rzeczywistosci.
– Moglaby to pani wyjasnic? – poprosil Ryan.
– Zyjac z dala od spoleczenstwa odrzucamy rzeznie, chemie, rafinerie, puszki piwa, stosy zuzytych opon i scieki. Stanowiac grupe wzajemnie sie wspieramy, karmimy sie tak duchowo, jak i fizycznie.
– Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. El usmiechnela sie lekko.
– Zanim osiagnie sie prawdziwa swiadomosc, trzeba pozbyc sie wszystkich starych mitow.
– Wszystkich?
– Tak.
– Nawet tych, ktore on glosi? – Ryan wskazal glowa kaznodzieje.
– Wszystkich.
Powrocilam do poprzedniego tematu.
– Kathryn, gdybys chciala uzyskac o kims jakies informacje, gdzie bys ich szukala?
– Posluchajcie – powiedziala z usmiechem. – Wy jej nie znajdziecie. – Znowu wziela dziecku kubek. – Ona jest teraz pewnie na Riwierze i smaruje dzieci kremem do opalania.
Przez chwile jej sie przygladalam. Ona nie wiedziala. Dom jej nie powiedzial. Nie wiedziala, kim jestesmy, i nie miala pojecia, dlaczego pytamy o Heidi i Briana.
Wzielam gleboki oddech.
– Heidi Schneider nie zyje. Brian Gilbert tez.
Spojrzala na mnie jak na wariatke.
– Nie zyje? To niemozliwe.
– Kathryn! – Glos El nie byl juz tak lagodny.
Dziewczyna nie zwrocila na nia uwagi.
– To znaczy, ona jest taka mloda. I jest w ciazy. Albo byla. – W jej glosie, jak w glosie dziecka, zabrzmiala zalosc.
– Zostali zamordowani prawie trzy tygodnie temu.
– To nie przyjechaliscie, zeby ja stad zabrac? – Patrzyla to na mnie, to na Ryana. W jej zielonych teczowkach widac bylo malenkie, zolte plamki. – Nie jestescie jej rodzicami?
– Nie.
– Oni nie zyja?
– Tak.
– A jej dzieci?
Skinelam glowa.
Uniosla dlon do ust, a potem reka opadla na kolana jak motyl, niepewny, dokad ma leciec. Carlie pociagnal ja za spodnice i reka opadla nizej, by poglaskac go po glowce.
– Jak ktos mogl cos takiego zrobic? Nie znalam ich, ale jak ktos mogl zabic cala rodzine? Dzieci?
– Wszyscy kiedys odejdziemy – stwierdzila El, kladac na ramionach dziewczyny reke. – Smierc to przejscie w procesie wzrostu.
– Przejscie dokad? – zapytal Ryan.
Nie uslyszal odpowiedzi. W tym momencie przed bankiem People's po drugiej stronie Bay Street zatrzymala sie biala furgonetka. El delikatnie scisnela ramiona Kathryn i kiwnela w tamtym kierunku. Potem wziela na rece Carliego i wyciagnela reke. Kathryn podala jej swoja i wstala.
– Zycze wam szczescia – powiedziala starsza kobieta i obie odeszly w kierunku samochodu.
Przez chwile na nie patrzylam, a potem dokonczylam swoja cole. Kiedy rozgladalam sie za smietnikiem, dostrzeglam cos pod lawka. Zamykamy kubek Carliego.
Z portfela wyjelam wizytowke, napisalam na niej numer i podnioslam pokrywke. Ryan z rozbawieniem patrzyl, jak podnosilam sie spod lawki.
Wlasnie wchodzila do furgonetki.
– Kathryn – zawolalam ze srodka ulicy. Spojrzala w moim kierunku i wtedy pomachalam kubkiem. Zegar na banku wskazywal kwadrans po piatej.
Powiedziala cos do siedzacych w samochodzie i podeszla do mnie. Podalam jej kubek z moja wizytowka w srodku. Spojrzala mi w oczy.
– Zadzwon do mnie, kiedy bedziesz chciala porozmawiac.
Odwrocila sie bez slowa, wrocila do samochodu i wsiadla. Kiedy odjezdzali Bay Street, dostrzeglam jeszcze jasne wlosy Doma siedzacego za kierownica.
Pokazalismy zdjecie w jeszcze jednej aptece i kilku restauracjach serwujacych szybkie dania, a potem pojechalismy do biura szeryfa. Ivy Lee poinformowala nas, ze wszystko stanelo w miejscu. Jakis pracownik przedsiebiorstwa oczyszczania miasta, ktory stracil prace, zamknal sie w domu ze swoja zona i trzyletnia coreczka i grozi, ze je zabije. Baker nie bedzie mogl sie z nami spotkac tego dnia.
– I co teraz? – zapytal Ryan. Stalismy na parkingu na Duke Street. – Przypuszczam, ze Heidi nie prowadzila bujnego zycia nocnego, wiec chyba mozemy sobie darowac bary i kluby.
– Chyba tak.
– Skonczmy na dzisiaj. Odwioze cie na Statek Milosci.
– Nazywa sie Melanie Tess.
– Tess. Czy to jest cos, co sie je z kukurydzianym chlebem i warzywami?
– Tak, golonka ze slodkimi ziemniakami,
– Mam cie podwiezc?
– Pewnie,
Wieksza czesc drogi przejechalismy w milczeniu. Ryan wkurzal mnie przez caly dzien i nie moglam sie doczekac, kiedy wreszcie sie od niego uwolnie. Odezwal sie, gdy bylismy na moscie.
– Watpie, by chodzila do salonu kosmetycznego albo na solarium.
– To zdumiewajace. Teraz juz wiem, dlaczego zostales detektywem.
– A moze powinnismy sie skupic na Brianie. Moze on gdzies pracowal przez ten czas.
– Juz go sprawdziliscie. Nie ma nigdzie wzmianki o zaplaconym podatku, prawda?
– Nic.
– Moze placono mu gotowka?
– To zmniejsza liczbe mozliwosci.
Zatrzymalismy sie na parkingu przed restauracja Olliego.
– To gdzie ruszamy dalej? – zapytalam.
– Nigdy nie jadlem chleba kukurydzianego.
– Mialam na mysli sledztwo. Sam sie postarasz o swoj obiad. Ja ide do domu, biore prysznic i robie sobie talerz pysznego makaronu blyskawicznego. Wlasnie w tej kolejnosci.
– Jezu, Brennan, w tym jest wiecej konserwantow niz w mumii Lenina.
– Czytalam etykiete.
– To moze od razu lyknij sobie odpady przemyslowe. Zaburzasz tylko harmonie – nasladowal Kathryn – w swoim “potencjale genetycznym”.
Jakas niesprecyzowana mysl wkradla sie do mojego umyslu, bezksztaltna jak poranna mgla. Chcialam ja sprecyzowac, ale umknela.
– …sluzebnice Owensa niech lepiej uwazaja. Mam zamiar dobrac mu sie do tylka.
– Jak myslisz, co on glosi?
– Wyglada mi to na jakas kombinacje ekologicznego Armageddonu i pracy nad soba.