– Telefon, elektrycznosc i woda. Te tez placi gotowka.

– Ma numer ubezpieczenia?

– Przyznany w osiemdziesiatym siodmym. Ale nie ma nic o zadnych wplatach czy prosbach o zasilek.

– Osiemdziesiaty siodmy? To co robil wczesniej?

– Ciekawe pytanie, doktor Brennan.

– A poczta?

– Oni z nikim nie koresponduja. Dostaja zwykle ulotki, jak kazdy, i rachunki, to wszystko. Owens nie ma skrytki pocztowej, ale mogloby byc cos pod innym nazwiskiem. Poobserwowalem troche poczte, ale nie rozpoznalem nikogo z nich.

W drzwiach pojawil sie student, ale potrzasnelam glowa.

– A co z odciskami na twoich kluczach?

– Wszystkie sliczne, ale pudlo. Dom Owens to grzeczny chlopiec.

Zapadla miedzy nami krotka cisza.

– Tam mieszkaja dzieci. Co z opieka spoleczna?

– Niezla jestes, Brennan.

– Duzo czasu spedzam ogladajac telewizje.

– I to sprawdzilem. Jakies poltora roku temu dzwonila tam ich sasiadka, pani Joseph Espinoza, niespokojna o dzieci. Wyslali wiec pracownika. Czytalem raport. Zastala czysty dom, usmiechniete i dobrze odzywione dzieci, wszystkie ponizej wieku szkolnego. Nie widziala powodu do interwencji, ale zalecila nastepna wizyte za pol roku. Nie miala miejsca.

– Rozmawiales z ta sasiadka?

– Nie zyje.

– A co z posiadloscia?

– No, jest jedna rzecz… Minelo kilka sekund.

– Tak?

– Cale srodowe popoludnie przegladalem akty wlasnosci i ksiegi podatkowe.

Znowu zamilkl.

– Chcesz mnie wkurzyc? – podsunelam.

– To miejsce posiada barwna przeszlosc. Czy wiesz, ze w latach szescdziesiatych ubieglego stulecia powstala tam szkola i pozostala az do konca wieku? Jedna z pierwszych szkol finansowanych z funduszy publicznych w Ameryce Polnocnej tylko dla czarnych uczniow.

– O tym nie wiedzialam. – Otworzylam dietetyczna cole.

– A Baker mial racje. Od lat trzydziestych az do siedemdziesiatych to byl oboz rybacki. Kiedy wlascicielka umarla, przeszlo to na wlasnosc jej krewnych mieszkajacych w Georgii. Chyba nie lubili owocow morza. Albo mieli dosyc placenia podatkow za posiadlosc. W koncu sprzedali ja w osiemdziesiatym osmym.

Tym razem go nie poganialam.

– Kupujacym byl niejaki J.R. Guillion.

Przez ulamek sekundy nie potrafilam skojarzyc nazwiska z osoba.

– Jacques Guillion?

– Oui, madame.

– Ten sam Jacques Guillion? – Powiedzialam to tak glosno, ze przechodzacy korytarzem student spojrzal na mnie.

– Prawdopodobnie. Podatki placi…

– Czekiem z Citicorp w Nowym Jorku.

– Tak jest.

– Jasna cholera.

– Swietnie to ujelas.

Bylam nieco wytracona z rownowagi. Wlasciciel posiadlosci na Adler Lyons posiadal tez spalony dom w St- Jovite.

– Rozmawiales z nim?

– Monsieur Guillion nadal jest niedostepny.

– Co?

– Nie zostal odnaleziony.

– Niech to diabli. Naprawde istnieje jakis zwiazek.

– Na to wyglada.

Zaterkotal dzwonek.

– Jeszcze jedno.

Korytarz zaludnil sie studentami przechodzacymi na kolejne zajecia.

– Z czystej przekory wyslalem dane do Teksasu. Nie maja nic na temat wielebnego Owensa, ale zgadnij, kto tam jest ranczerem?

– Nie!

– Monsieur J.R. Guillion. Dwa akry w hrabstwie Fort Bend. Podatki placi…

– Czekami bankowymi!

– Pojde ta droga, ale teraz tamtejszy szeryf tez troche sie porozglada. I zandarmeria postara sie wykurzyc Guilliona z kryjowki. Zostane tu jeszcze kilka dni i przycisne Owensa.

– Poszukaj Kathryn. Dzwonila do mnie, ale znowu mnie nie zastala. Ona na pewno cos wie.

– Znajde ja, jezeli tu jest.

– Moze jej cos grozic.

– Dlaczego tak sadzisz?

Chcialam mu opowiedziec o mojej ostatniej rozmowie dotyczacej sekt, ale to bylo tylko zbieranie informacji i nie bylam pewna, czy mialo to cokolwiek wspolnego ze sprawa. Nawet jezeli Dom Owens byl liderem jakiejs sekty, nie mial takiej charyzmy jak Jim Jones, tego bylam pewna.

– Nie wiem. Mam takie przeczucie. Wydawala sie podenerwowana, kiedy dzwonila.

– Panna Kathryn wywarla na mnie wrazenie niezbyt bystrej.

– Jest po prostu inna.

– A ta jej przyjaciolka El tez nie jest chyba za bardzo inteligentna… Co tak przycichlas?

Zawahalam sie, ale opowiedzialam mu o mojej przygodzie.

– Skurwysyn. Przykro mi, Brennan. Bardzo lubilem tego kociaka. Domyslasz sie, kto to mogl zrobic?

– Nie.

– Dostalas jakas ochrone?

– Czesto patroluja sasiedztwo. Jest okej.

– Nie chodz po zmroku.

– Dzis rano przyslali szczatki z Murtry. Mam duzo pracy w laboratorium.

– Jezeli to ma jakis zwiazek z narkotykami, to mozesz sie narazac jakims oprychom.

– Odkryles Ameryke, Ryan. – Wrzucilam skorke od banana i opakowanie od ciasta do smieci. – Obie ofiary to byly mlode, biale, kobiety, jak przypuszczalam.

– Niezbyt pasuje do handlarzy narkotykami.

– No nie.

– Ale nie mozemy tego wykluczyc. Niektorzy z tych facetow uzywaja, kobiety jak prezerwatywy. Te mlode damy mogly sie znalezc w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze.

– Zgadzam sie.

– Przyczyna smierci?

– Jeszcze nie skonczylam.

– Do roboty, tygrysie. Ale pamietaj, ze bedziemy cie potrzebowac w sprawie z St-Jovite, kiedy dostane tych drani.

– Jakich drani?

– Jeszcze nie wiem, ale ich dostane.

Rozlaczylismy sie i zapatrzylam sie na moj raport. Potem wstalam i przeszlam sie po laboratorium. Potem

Вы читаете Dzien Smierci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату