Odszukiwacze przebudzili sie wkrotce po tym, jak przyjaciele zabrali Arthura Stuarta za rzeke.
— Popatrz tylko. Kajdany wciaz zatrzasniete. Dobre, twarde zelazo.
— Niewazne. Mieli dobry czar na sen i dobry czar na zsuwanie lancuchow. Czy nie wiedza, ze kiedy my, odszukiwacze, raz zlapiemy trop, potem juz zawsze znajdziemy uciekiniera?
Gdyby ich ktos zobaczyl, moglby pomyslec, ze ciesza sie z ucieczki Arthura. To prawda: lubili dobry poscig, uwielbiali pokazywac ludziom, ze nie da sie uciec odszukiwaczom. A jesli tak sie zlozylo, ze przed koncem polowania wpakuja komus w brzuch garsc olowiu, to trudno, tak juz bywa. Byli jak ogary na tropie krwawiacego jelenia.
Podazali sladem Arthura Stuarta przez las, az na brzeg Hio. Dopiero wtedy ich wesole spojrzenia ustapily posepnym. Podniesli glowy i spojrzeli za rzeke, szukajac plomieni serc tych, ktorzy nie spia, kiedy porzadni ludzie powinni spac. Siwowlosy nie siegal wzrokiem tak daleko. Ale czarnowlosy zobaczyl.
— Widze kilka, ktore sie poruszaja. I kilka, ktore sa nieruchome. Zlapiemy trop w Hatrack River.
Alvin trzymal w rekach lemiesz. Wiedzial, ze potrafi zmienic go w zloto — dosc widzial zlota w zyciu, zeby poznac jego wzorzec. Mogl zatem pokazac czasteczkom zelaza, czym powinny sie stac. Ale wiedzial tez, ze nie zwyklego zlota mu trzeba. Byloby za miekkie i zimne — jak zwyczajny kamien. Nie, chcial czegos nowego. Nie tylko przemiany zelaza w zloto, o czym marzyli alchemicy, ale w zloto zywe, zloto zachowujace swoj ksztalt i sile lepiej od zelaza., lepiej od najlepszej stali. Zloto swiadome, postrzegajace swiat dookola… Plug znajacy ziemie, ktora ma rozciac i odslonic promieniom slonca.
Zloty plug, ktory zna czlowieka i ktoremu czlowiek moze zaufac, tak jak Po Doggly i Horacy Guester ufali sobie nawzajem. Plug, ktorego nie musza ciagnac woly i nie potrzebuje obciazenia, by oral ziemie. Plug, ktory wie, jaka gleba jest zyzna, a jaka nieurodzajna. I takie zloto, jakiego dotad swiat nie widzial, jak nie widzial tej cienkiej nici, ktora Alvin przeciagnal pomiedzy Arthurem Stuartem a soba.
Przykleknal, tworzac w umysle ksztalt zlota.
— Badzcie takie — szepnal do zelaza.
Czul, jak atomy zbiegaja sie z otoczenia lemiesza i lacza z atomami zelaza, jak formuja czasteczki o wiele ciezsze i ukladaja sie inaczej, az tworza wzor, jaki pokazal im w myslach.
Trzymal w rekach lemiesz ze zlota. Potarl ostrze palcami. Tak, zloto, jasnozolte w blasku ognia na palenisku, ale wciaz martwe, wciaz zimne. Jak je nauczyc zycia? Pokazujac wzorzec wlasnego ciala? Nie, nie takiego zycia potrzebowalo. Pragnal rozbudzic zywe atomy, pokazac im, czym sa w porownaniu z tym, czym byc moga. Tchnac w nie plomien zycia.
Plomien zycia… Alvin uniosl zloty lemiesz — o wiele ciezszy niz przedtem — i nie zwazajac na zar dogasajacego ognia, wsunal go pomiedzy czerwone wegle paleniska.
Znowu siedzieli w siodlach… Jechali powoli droga do Hatrack River i zagladali do kazdego domu, chaty i szopy. Trzymali skarbczyk, zeby porownywac go z plomieniami serc, jakie widzieli wewnatrz. Jednak nie znalezli zadnego podobnego, nie rozpoznali nikogo. Mineli kuznie i zobaczyli jarzacy sie w niej plomien serca, ale to nie byl zbiegly maly mieszaniec. To na pewno ten kowal, ktory zrobil kajdany.
— Mam ochote go zabic — szepnal czarnowlosy. — Pewnie rzucil zaklecie na te kajdany, zeby ten maly mogl je zsunac.
— Bedzie na to czas, jak juz znajdziemy pikanina — odpowiedzial siwowlosy.
Zauwazyl dwa plomienie serc w zrodlanej szopie, jednak zaden nie przypominal tego, co mieli w skarbczyku. Pojechali dalej. Szukali dziecka, ktore zdolaja rozpoznac.
Ogien siegal w glab zlota, ale tylko je roztapial. To na nic. Lemiesz potrzebowal zycia, nie smierci metalu w zarze. Alvin mial w myslach ksztalt plugu i z moca pokazywal go kazdej drobince metalu. Krzyczal bezglosnie do kazdego atomu: „Nie wystarczy ustawic sie w te male czastki zlota… Musicie utrzymac ten wiekszy wzorzec, chocby dzialaly na was inne sily, chocby was zgniataly, rozrywaly, topily czy kaleczyly!” Wyczuwal, ze jest slyszany… Wyczuwal ruch w zlocie, opor wobec splywania metalu zmieniajacego sie w ciecz. Ale ten opor nie wystarczal. Nie zastanawiajac sie, wsunal rece do ognia, pochwycil zloto, pokazywal wzor plugu i krzyczal w sercu: „Badzcie takie! Tym jestescie!” Bolalo go strasznie, ale wiedzial, ze to wlasciwe miejsce dla jego dloni, poniewaz Stworca jest czescia tego, co tworzy. Atomy slyszaly go i formowaly sie na sposoby, o ktorych Alvin nawet nie pomyslal. Jednak efekt byl tylko taki, ze teraz zloto wchlanialo ogien i nie topnialo, nie tracilo ksztaltu. Udalo sie; lemiesz nie byl zywy, w kazdym razie nie tak, jak chcial tego Alvin, ale potrafil przetrwac zar paleniska. Zloto stalo sie czyms wiecej niz zlotem. To zloto wiedzialo, ze jest lemieszem, i zamierzalo nim pozostac.
Alvin wyjal rece z ognia. Plomienie nadal tanczyly na jego skorze, zweglonej miejscami i odchodzacej od kosci. Cichy jak smierc wsunal rece do beczki z woda i uslyszal syk gasnacego ognia. Potem, zanim bol zaatakowal z pelna sila, zaczal leczyc rany, zrzucac martwa skore i zastepowac ja nowa.
Stanal wreszcie, oslabiony wysilkiem uzdrawiania, spogladajac w ogien na zloty lemiesz. Lezal tam, znal swoj ksztalt i utrzymywal go — ale to nie wystarczy do zycia. Musial jeszcze wiedziec, do czego sluza plugi. Musial wiedziec, po co zyje, aby mogl podjac dzialania dla spelnienia tego celu. To byloby Tworzenie; o tym wlasnie mowil trzy lata temu Drozd. Tworzenie to nie stolarka, kowalstwo ani nic podobnego, nie ciecie, zginanie i rozgrzewanie, zeby zmusic przedmioty do przyjecia nowej formy. Tworzyc to cos jednoczesnie subtelniejszego i potezniejszego — to sprawic, by przedmioty chcialy byc inne, chcialy przyjac nowe formy i w naturalny sposob zmieniac ksztalt. Cos takiego Alvin robil od lat, nie zdajac sobie z tego sprawy. Kiedy zdawalo mu sie, ze znajduje tylko naturalne pekniecia kamienia, tak naprawde tworzyl te pekniecia. Wyobrazajac je sobie w odpowiednich miejscach, dawal wskazowki atomom w czasteczkach drobin skaly i uczyl je, by chcialy ulozyc sie we wzor, jaki dla nich wymyslil.
Teraz uczynil to samo, ale nie przypadkiem, lecz swiadomie. Nauczyl zloto byc czyms mocniejszym, zachowywac ksztalt lepiej niz cokolwiek, co dotad Tworzyl. Ale jak nauczyc je czegos wiecej? Jak nauczyc je dzialac, poruszac sie tak, jak zloto nigdy sie nie poruszalo?
Gdzies w glebi duszy zdawal sobie sprawe, ze to nie zloty plug jest prawdziwym problemem. Liczy sie Krysztalowe Miasto, a tam ceglami nie beda zwykle atomy w metalowym lemieszu. Atoniami miasta sa mezczyzni i kobiety, a im brakuje prostodusznej wiary atomow. Brakuje im absolutnego zrozumienia, a kiedy dzialaja, ich czyny nie sa nawet w polowie tak czyste. Ale jesli potrafie nauczyc to zloto, zeby bylo plugiem i bylo zywe, moze potrafie z mezczyzn i kobiet wzniesc Krysztalowe Miasto. Moze uda mi sie znalezc ludzi tak czystych jak atomy zlota, mezczyzn i kobiety, ktorzy zdolaja pojac forme Krysztalowego Miasta i pokochaja je tak jak ja, gdy wszedlem z Tenska-Tawa na szczyt traby powietrznej i zobaczylem je po raz pierwszy. Wtedy nie tylko utrzymaja jego ksztalt, ale takze sprawia, ze ozyje, stanie sie wieksze i wspanialsze od nas, ktorzy bedziemy jego atomami.
Stworca jest ten, kto staje sie czescia tego, co tworzy.
Alvin podbiegl do miechow i pompowal, az wegiel zaplonal zarem, ktory zwyklego kowala wypedzilby z kuzni. Ale nie Alvina. Podszedl do paleniska i wstapil prosto w goraco i plomienie. Czul, jak spala sie na nim ubranie, ale nie dbal o to. Zwinal sie wokol plugu, a potem zaczal sie leczyc; nie czesc po czesci, ale wszystko naraz. Mowil swojemu cialu: „Trwaj przy zyciu! Ogien, ktory cie spala, przeslij do tego pluga!” A jednoczesnie przemawial do pluga: „Rob to, co robi moje cialo! Zyj! Ucz sie od kazdej czesci ciala, ze kazda z nich ma swoje przeznaczenie, ze je realizuje. Nie moge ci pokazac, jakim ksztaltem masz sie stac ani jak to uczynic, bo sam nie wiem. Ale moge ci pokazac, co to znaczy zycie: przez bol mojego ciala, przez jego uzdrawianie, przez walke, by nie zginac. Badz taki! Jakkolwiek trudno ci to pojac, badz jak ja!” Trwalo to cala wiecznosc. Drzal w palenisku, cialo zmagalo sie z zarem, szukalo sposobow, by przeplynal nim niby woda rzeka, wlal go w lemiesz, jakby byl oceanem zlocistego ognia. A w lemieszu atomy usilowaly spelnic prosbe Alvina, pragnely byc posluszne, choc nie wiedzialy jak. Ale wezwanie bylo potezne, zbyt potezne, by go nie slyszec. Zreszta nie tylko o sluchanie chodzilo. Bylo tak, jakby umialy ocenic, ze to, czego Alvin chce od nich, jest dobre. Ufaly mu, chcialy byc tym zywym plugiem, ktory sobie wymarzyl. I w milionie drobinek czasu tak malych, ze sekunda wydawala sie przy nich wiecznoscia, probowaly to tego, to owego, az gdzies wewnatrz kruszcu powstal nowy wzorzec. Wzorzec, ktory wiedzial, ze jest zywy wlasnie tak, jak chcial Alvin. I w jednej krotkiej, bardzo krotkiej chwili wszystkie atomy ulozyly sie wedlug niego, a lemiesz ozyl.
Zyl. Alvin poczul, jak przesuwa sie wzdluz jego ciala, opada w gorace wegle, rozcina je niby glebe. A ze byla to jalowa gleba, na ktorej nic by nie wyroslo, lemiesz uniosl sie ponad nia i wysunal z paleniska ku wrotom