— Dlaczego nie zalatwic tego za posrednictwem ambasady?
— Ambasada nie jest pewna.
Mial przerazony glos. I napiety. Z cala pewnoscia cos przedtem pil.
— Chce pan powiedziec, ze zamierza pan uciec do Ameryki?
W sluchawce zapadlo dlugie milczenie. A potem uslyszala za soba jakis halas. Odglos stukajacego o szybe metalu. Obrocila sie i zobaczyla stojacego na deszczu mezczyzne, ktory oslaniajac dlonmi oczy zagladal do srodka budki niczym glebokowodny nurek. Musiala krzyknac albo cos w tym rodzaju, bo Stuckart bardzo sie wystraszyl.
— Co to bylo? Co sie stalo?
— Nic. Po prostu ktos chce zadzwonic.
— Musimy sie spieszyc. Chce zalatwic wszystko za posrednictwem twojego ojca, nie przez ambasade.
— Co mam zrobic?
— Przyjdz do mnie jutro, Charlotte. Wszystko ci opowiem. Uczynie z ciebie najslynniejsza na swiecie reporterke.
— Gdzie? O ktorej godzinie?
— Do mnie do domu. W poludnie.
— Czy bedziemy bezpieczni?
— Nigdzie nie bedziemy bezpieczni.
Odwiesil sluchawke. To byly ostatnie slowa Stuckarta, jakie slyszala.
Zaciagnela sie po raz ostatni papierosem, rzucila go na ziemie i przydeptala stopa.
Reszte mniej wiecej wie. Znalazla ciala, wezwala policje. Zawiezli ja na duza komende przy Alexander Platz, gdzie przez ponad trzy godziny siedziala w pustym pokoju, odchodzac od zmyslow. Potem zabrali ja do innego budynku, gdzie jej zeznanie spisal jakis oblesny esesman w taniej peruce. Jego gabinet przypominal bardziej pokoj lekarza sadowego niz detektywa.
March usmiechnal sie mimo woli, slyszac opis Fiebesa.
Z oczywistych przyczyn postanowila nie mowic policji o sobotnim telefonie Stuckarta. Gdyby dala im do zrozumienia, ze chciala pomoc Stuckartowi uciec, natychmiast oskarzono by ja o „dzialalnosc niezgodna ze statusem dziennikarza” i aresztowano. Ale i tak postanowili ja deportowac.
W ramach zblizajacych sie obchodow wladze zaplanowaly w Tiergarten pokaz ogni sztucznych. Cala czesc parku zostala ogrodzona; obserwowani przez tlum gapiow, ubrani w niebieskie kombinezony pirotechnicy montowali swoje niespodzianki. Dlugie rury, otoczone workami piasku wyrzutnie, wykopy, kilometry kabla — wszystko to przypominalo bardziej przygotowania do ostrzalu artyleryjskiego niz do swiatecznych obchodow. Nikt nie zwracal uwagi na Sturmbannfuhrera SS i kobiete w plastikowym niebieskim plaszczu.
March zapisal kilka cyfr w notesie.
— To sa moje telefony: do domu i do pracy — powiedzial, wyrywajac kartke. — Masz tutaj rowniez numery mojego przyjaciela. Nazywa sie Max Jaeger. Jesli nie uda ci sie ze mna skontaktowac, zadzwon do niego. Jesli zdarzy sie cos podejrzanego, cos, co cie zaniepokoi, dzwon bez wzgledu na pore.
— A co z toba? Co masz zamiar robic?
— Sprobuje dzis wieczorem poleciec do Zurychu, zeby jutro z samego rana sprawdzic to konto.
Wiedzial, co powie, zanim jeszcze otworzyla usta.
— Lece razem z toba.
— Bedziesz o wiele bezpieczniejsza tutaj.
— Ale to rowniez moja historia. Zachowywala sie jak rozkapryszone dziecko.
— To nie jest zadna historia, na litosc boska. Sluchaj — dodal, powsciagajac gniew. — Zawrzyjmy umowe. Przysiegam, ze powtorze ci wszystko, czego uda mi sie tam dowiedziec. Bedziesz miala wszystko.
— To nie to samo, co byc tam na miejscu.
— To lepsze od kuli w glowie.
— Nie odwazyliby sie zrobic niczego takiego za granica.
— Wprost przeciwnie, to jest dokladnie to, co moga zrobic. Jesli cos sie zdarzy tutaj, oni ponosza za to odpowiedzialnosc. A za granica… — Wzruszyl ramionami. — Za granica niczego im nie udowodnisz.
Rozstali sie w srodku parku. March ruszyl szybko przez trawnik, zmierzajac w strone szumiacego za murem miasta. Idac wyjal z kieszeni koperte. Sprawdzil, czy w srodku wciaz znajduje sie klucz, a potem pod wplywem naglego impulsu podniosl ja do nosa. Jej zapach. Obejrzal sie przez ramie. Szla miedzy drzewami odwrocona do niego tylem. Na chwile zniknela mu z oczu, a potem pojawila sie z powrotem; znikala i pojawiala sie — mala, podobna do ptaka figurka — jaskrawa niebieska plamka na tle szarych zarosli.
5
Drzwi do jego mieszkania wisialy na zawiasach niczym zlamana szczeka. March przystanal z wyciagnietym pistoletem na podescie schodow. Ze srodka nie dobiegal zaden dzwiek.
Mieszkanie zostalo potraktowane z o wiele wieksza zlosliwoscia niz apartament Charlotte Maguire. Wszystko lezalo zwalone na stos posrodku salonu — ubrania i ksiazki, buty i stare listy, fotografie, naczynia i meble — zwietrzelina codziennego zycia. Wygladalo to tak, jakby ktos chcial rozpalic ognisko, ale przeszkodzono mu w ostatniej chwili i nie zdazyl przytknac pochodni.
Na samym szczycie stosu ktos polozyl oprawiona w drewniane ramy fotografie dwudziestoletniego Xaviera, sciskajacego dlon dowodcy U-Boot Waffe, admirala Doenitza. Dlaczego pozostawiono ja w ten sposob? Co to mialo oznaczac? Wzial do reki zdjecie, zdmuchnal z niego kurz i podszedl do okna. W ogole o nim zapomnial. Doenitz lubil wchodzic na poklad kazdej wyplywajacej z Wilhelmshaven lodzi: ponury starzec, burkliwy, wymagajacy i obdarzony stalowym usciskiem dloni. „Udane polowanie”, warknal, zwracajac sie do Marcha. To samo mowil wszystkim. Fotografia pokazywala pieciu mlodych marynarzy czekajacych w szeregu obok wiezy na uscisk dloni admirala. Po prawej stronie Xaviera stal Rudi Halder. Pozostali trzej zgineli w tym samym roku, uwiezieni w stalowym kadlubie U-175.
Udane polowanie.
Rzucil zdjecie z powrotem na stos.
To wszystko wymagalo czasu. Duzo czasu, duzo zlej woli, a takze pewnosci, ze nikt nie przeszkodzi intruzom. Musieli tu wtargnac, kiedy byl pod straza na Prinz-Albrecht Strasse. To mogla byc robota tylko Gestapo. Przypomnial sobie napis, ktory nabazgrali na murze niedaleko Werderscher Markt ludzie z Bialej Rozy: „Panstwo policyjne jest panstwem rzadzonym przez kryminalistow”.
Otworzyli jego poczte. Kilka dawno przeterminowanych rachunkow — szkoda, ze ich nie uregulowali — i opatrzony wtorkowa data
list od bylej zony. Nie chciala, zeby w przyszlosci widywal sie z Pilim. Spotkania z ojcem za bardzo wytracaly chlopca z rownowagi. Miala nadzieje, ze nie bedzie kwestionowal tej decyzji. Jesli okaze sie to konieczne, gotowa jest zlozyc wyjasnienia przed Sadem Rodzinnym Rzeszy, ufa jednak, ze nie bedzie musiala tego robic — ze wzgledu na dobro chlopca i Marcha. Podpisano: Klara Eckart. A wiec powrocila do swego panienskiego nazwiska. Zmial list i rzucil go obok fotografii, na reszte smieci.
Zostawili przynajmniej nietknieta lazienke. Wzial prysznic, ogolil sie, a potem obejrzal w lustrze poniesione obrazenia. Nie wygladaly tak zle: wielki, rosnacy szybko siniak na piersi, kilka innych z tylu nog i u podstawy krzyza; wyrazny slad na szyi. Nic powaznego. Co takiego mowil zawsze jego ojciec — jak brzmial jego balsam na wszystkie dzieciece zadrapania? „Przezyjesz, chlopcze”. No wlasnie. „Przezyjesz!”
Wrocil nagi do salonu i wydobyl ze stosu czyste ubranie, buty, walizke i skorzana torbe. Przez chwile bal sie, ze zabrali mu paszport, ale w koncu znalazl go na samym dnie. Dostal go w roku 1961, kiedy kazano mu pojechac do Wloch po aresztowanego w Mediolanie gangstera. Z fotografii wpatrywal sie wen jego mlodszy sobowtor, bardziej pyzaty i lekko usmiechniety. Moj Boze, pomyslal, w trzy lata postarzalem sie o dziesiec.