w pudelku na spinki do mankietow. Mial tych spinek cala kolekcje, gdyz stalo sie juz rodzinna tradycja dawanie mu spinek na Dzien Ojca. Teraz tez nosil spinki, ktore otrzymal na Dzien Ojca. Kosztowaly przeszlo sto dolarow i byly zrobione ze starych rzymskich monet. Mial tez spinki w ksztalcie kolek ruletki, ktore sie rzeczywiscie obracaly. Inna para skladala sie z prawdziwego termometru i prawdziwego kompasu.

* * *

Billy krazyl wsrod gosci i na pozor wygladal calkiem normalnie. Kilgore Trout chodzil za nim jak cien, chcac sie wywiedziec, co Billy zobaczyl albo przeczul. Ostatecznie wiekszosc powiesci Trouta dotyczyla fald czasu albo postrzegania pozazmyslowego i innych niezwyklych zjawisk. Trout wierzyl w takie rzeczy i chciwie szukal dowodow potwierdzajacych ich istnienie.

— Czy probowal pan kiedys polozyc na podlodze duze lustro i postawic na nim psa? — spytal.

— Nie.

— Pies spoglada w dol i nagle widzi, ze pod nim nie ma nic. Zdaje mu sie, ze stoi w powietrzu, i jak nie skoczy!

— Rzeczywiscie?

— Pan wlasnie tak wygladal, jakby nagle zobaczyl pan, ze stoi w powietrzu.

* * *

Kwartet optykow zaspiewal nowa piosenke i Billy znowu przezywal tortury wzruszenia. Uczucie to bylo ponad wszelka watpliwosc zwiazane z tymi czterema osobnikami, a nie z tym, co spiewali.

Tym razem Billy cierpial sluchajac nastepujacej piosenki:

— Znow ceny bawelny spadaja na leb, Nie starczy na mieso, nie starczy na chleb. Modl sie o slonce, bo idzie na deszcz I bedzie gorzej, choc tak zle juz jest. Stodole z mozolem dzwignalem pod dach; Uderzyl w nia piorun — splonela do cna. Proznych slow szkoda, jak nie ma byc zle, Gdy ceny bawelny spadaja na leb? Skad wziac na podatki, gdy nie ma na chleb? Zbyt wielki to ciezar na chudy moj grzbiet…

I tak dalej.

Billy uciekl na pierwsze pietro swego pieknego bialego domu.

* * *

Trout pobieglby tam za nim, gdyby mu Billy wyraznie nie zapowiedzial, zeby tego nie robil. Na gorze Billy wszedl do lazienki i nie zapalajac swiatla zamknal za soba drzwi. Stopniowo dotarlo do jego swiadomosci, ze nie jest sam.

— Tata? — odezwal sie z ciemnosci glos jego syna. Robert, przyszly zolnierz Zielonych Beretow, mial wowczas siedemnascie lat. Billy lubil syna, ale nie znal go zbyt dobrze. Zreszta podejrzewal, ze niewiele na tym traci.

Billy wlaczyl swiatlo. Robert siedzial na sedesie ze spuszczonymi spodniami od pidzamy. Przez ramie mial przewieszona gitare elektryczna, ktora dzis wlasnie kupil. Nie umial jeszcze grac i prawde mowiac nigdy sie nie nauczyl. Gitara byla wykladana rozowa macica perlowa.

— Jak sie masz, synu — powiedzial Billy Pilgrim.

* * *

Potem Billy poszedl do sypialni, mimo ze na dole byli goscie, ktorych nalezalo bawic. Polozyl sie na lozko i wlaczyl „Magiczne Palce”. Materac zaczal wibrowac, co wystraszylo spod lozka psa. Byl to Spot. Poczciwy stary Spot zyl jeszcze wtedy. Pies poszedl sie polozyc do kata.

* * *

Billy zastanawial sie, dlaczego ten kwartet tak na niego dziala, i nagle przypomnial sobie wydarzenie sprzed lat. Nie byla to zadna podroz w czasie — po prostu przypomnial sobie jak przez mgle nastepujaca scene:

Bylo to w chlodni tej nocy, kiedy zburzono Drezno. Z gory slychac bylo jakby stapanie olbrzyma. Byly to serie bomb burzacych. Olbrzym chodzil i chodzil. Chlodnia stanowila doskonaly schron. Jedynie od czasu do czasu sypalo sie wapno z sufitu. W schronie byli tylko Amerykanie, czterech straznikow i kilka wypatroszonych tusz zwierzecych. Pozostali straznicy udali sie przed nalotem w zacisze swoich domow w Dreznie. Zgineli wszyscy razem z rodzinami.

Zdarza sie.

Dziewczeta, ktore Billy zobaczyl nago, zginely rowniez w swoim znacznie plytszym schronie w innej czesci rzezni.

Zdarza sie.

Co jakis czas jeden ze straznikow wchodzil po schodach, zeby zobaczyc, jak jest na powierzchni, a potem schodzil i szeptal cos do pozostalych Niemcow. Na dworze padal ognisty deszcz. Drezno bylo morzem ognia. Ten ogien pozeral wszystko, co organiczne, wszystko, co sie pali.

Dopiero w poludnie nastepnego dnia mozna bylo opuscic schron. Kiedy Amerykanie i ich straznicy wyszli na powierzchnie, niebo zasnuwal czarny dym. Slonce bylo gniewnym malym punkcikiem. Drezno nie roznilo sie teraz od Ksiezyca — ani sladu zycia, nic tylko mineraly. Kamienie byly gorace. W sasiedztwie nie ocalal nikt.

Zdarza sie.

* * *

Straznicy instynktownie zbili sie w gromadke, rozgladajac sie dokola. Ich twarze przybieraly coraz to inny wyraz, usta mieli otwarte, mimo ze nic nie mowili. Wygladali jak niemy film z wystepu kwartetu „Czterookich Skurczybykow”.

Mogliby z powodzeniem spiewac: „Zegnajcie na zawsze, chlopcy i dziewczeta. Zegnajcie, druhowie i ty, milosci ma.”

* * *

— Opowiedz mi cos — prosila Billy’ego Montana Wildhack w tralfamadorianskim Zoo. Lezeli obok siebie w lozku. Byli sami, gdyz na ich kopule opuszczono pokrowiec. W szostym miesiacu ciazy Montana byla duza, rozowa i od czasu do czasu miewala swoje drobne kaprysy. Nie mogla wyslac go po lody ani po poziomki, gdyz atmosfera na zewnatrz kopuly zawierala cyjanek, a poza tym od najblizszych lodow i poziomek dzielily ich miliony lat swietlnych.

Вы читаете Rzeznia numer piec
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату