— Nie beda mieli nic przeciwko temu, obiecuje. Prawde mowiac, zalegaja z oplata. Mieszkaja juz od trzech dni, a zaplacili tylko za pierwszy.

Mialem wiec posluzyc jako ostrzezenie przed eksmisja. Nie przeszkadzalo mi to, a nawet podsuwalo nadzieje, ze gdy obecni lokatorzy wyniosa sie, bede mogl miec pokoj tylko dla siebie. Z trudem podnioslem sie na nogi i poszedlem za oberzysta na gore.

Pokoj, do ktorego weszlismy, nie byl zamkniety, ale panowaly w nim grobowe ciemnosci. Ktos bardzo ciezko oddychal.

— Dobry czlowieku! — ryknal oberzysta zapominajac, ze jego klient mial byc podobno szlachcicem. — Ej, ty! Jak ty tam sie nazywasz? Blady? Baldanders? Przyprowadzilem ci kogos do towarzystwa. Jak sie nie placi rachunkow, to trzeba brac sublokatorow.

Zadnej odpowiedzi.

— Tedy, Mistrzu Oprawco — zwrocil sie do mnie gospodarz. — Zapale ci swiatlo. — Zaczal dmuchac w hubke, az rozzarzyla sie na tyle, zeby mogl zajac sie od niej knot swiecy.

Pokoj byl bardzo maly, zas jedyne jego umeblowanie stanowilo lozko. Na lozku tym lezal odwrocony do nas plecami najwiekszy czlowiek jakiego kiedykolwiek w zyciu widzialem, czlowiek, ktorego bez zadnej przesady mozna bylo nazwac olbrzymem:

— Nie obudzisz sie, Baldanders, zeby zobaczyc, z kim przyjdzie ci dzielic lozko?

Chcialem sie juz polozyc i kazalem karczmarzowi wyjsc z pokoju. Protestowal, ale wypchnalem go za drzwi i natychmiast usiadlem na nie zajetej polowie lozka, zeby sciagnac buty i skarpety. Slaby blask swiecy potwierdzil moje przypuszczenia, ze dorobilem sie kilku pecherzy. Zdjalem plaszcz, po czym rozpostarlem go na starej koldrze. Przez chwile zastanawialem sie, czy zdjac pas i spodnie, czy nie. Skromnosc i zmeczenie kazaly mi wybrac to drugie rozwiazanie, a poza tym zwrocilem uwage, ze olbrzym wydawal sie byc calkowicie ubrany. Odczuwajac olbrzymie wyczerpanie i niewyslowiona ulge zdmuchnalem swiece i polozylem sie, zeby spedzic moja pierwsza noc poza Wieza Matachina.

— Nigdy.

Glos byl tak donosny i dzwieczny (niemal jak najnizsze tony organow), ze w pierwszej chwili nie bylem pewien, co to bylo za slowo, ani czy w ogole to, co powiedzial, bylo jakims slowem.

— Co mowisz? — wymamrotalem.

— Baldanders.

— Wiem, gospodarz mi powiedzial. Ja jestem Severian. — Lezalem na wznak, majac Termireus Est u boku, miedzy mna a moim sasiadem. W ciemnosci nie moglem stwierdzic, czy odwrocil sie do mnie twarza, ale mimo to bylem. pewien, ze poczulbym kazde poruszenie tego ogromnego ciala.

— Ty… ucinasz.

— Wiec slyszales nas, kiedy tu weszlismy. Myslalem, ze spisz. — Otwieralem juz usta, zeby powiedziec, iz nie jestem zwyklym oprawca tylko czeladnikiem w konfraterni katow, ale przypomnialem sobie swoj haniebny uczynek oraz to, dokad i jako kto szedlem. — Tak, ucinam glowy — powiedzialem — ale nie musisz sie mnie obawiac: Robie to tylko, co wynika z moich obowiazkow.

— Wiec jutro.

— Tak, jutro bedzie dosc czasu, zeby sie poznac i porozmawiac.

A potem juz snilem, chociaz byc moze slowa Baldandersa takze byly jedynie snem. Mimo wszystko chyba jednak nie, a nawet jezeli tak bylo, to nalezaly one do innego snu.

Dosiadlem wielkiej istoty o pokrytych skora skrzydlach. Unoszac sie pomiedzy poszarpanymi oblokami a pograzona w polmroku ziemia splywalismy w dol powietrznego zbocza. Ogromna istota tylko raz wykonala lekki ruch skrzydlami. Umierajace slonce bylo dokladnie przed nami i wygladalo na to, ze poruszamy sie z taka sama predkoscia jak Urth, bo chociaz lecielismy, wydawalo sie bez konca, ono ciagle stalo w tym samym miejscu.

Wreszcie dostrzeglem pod nami jakas zmiane i poczatkowo myslalem, ze to pustynia. Hen, daleko, zamiast miast, farm, lasow lub pol, pojawila sie ciemnofioletowa, bezksztaltna, statyczna pustka. Skrzydlata istota rowniez ja dostrzegla, a moze zwietrzyla jej zapach. Poczulem, jak napinaja sie stalowe miesnie i skrzydla trzykrotnie podniosly sie i opuscily.

W fioletowej pustce pojawily sie biale plamy. Po pewnym czasie zdalem sobie sprawe, ze jej pozorny spokoj byl wynikajacym z jednolitosci zludzeniem — wszedzie byla taka sama, ale wszedzie znajdowala sie w ruchu — morze — unoszaca w sobie Urth Rzeka — swiat Uroboros.

Wtedy po raz pierwszy obejrzalem sie za siebie i zobaczylem caly ludzki swiat znikajacy w paszczy nocy.

Kiedy juz go nie bylo, zas pod nami rozciagal sie jedynie bezmiar skotlowanej wody, bestia odwrocila glowe i spojrzala na mnie. Miala dziob ibisa, twarz, czarownicy, a na glowie kosciana mitre. Przez moment przygladalismy sie sobie i wydawalo mi sie, ze slysze jej mysli: Teraz snisz, ale kiedy sie obudzisz, bede przy tobie.

Zmienilem kierunek lotu, podobnie jak zmienia swoj kurs lugier, gdy marynarze przestawiaja zagle przechodzac na przeciwny hals. Jedno skrzydlo opadlo, drugie powedrowalo w gore, wskazujac prosto w niebo, a ja zsunalem sie z przechylonego grzbietu i runalem do morza.

Sila uderzenia byla tak wielka, ze sie obudzilem. Wyprezylem sie konwulsyjnie i uslyszalem pomruk spiacego olbrzyma. Sam tez cos wymamrotalem, sprawdzilem po omacku, czy miecz lezy kolo mego bobu, po czym ponownie zasnalem.

Woda zamknela sie nade mna, ale mimo to nie utonalem. Czulem, ze moge nia oddychac, lecz nie oddychalem. Wszystko bylo tak wyrazne i czyste, iz odnosilem wrazenie, ze spadam przez pustke bardziej przejrzysta od powietrza.

Hen, daleko zamajaczyly olbrzymie ksztalty przedmiotow setki razy wiekszych od czlowieka. Niektore z nich przypominaly okrety, inne obloki, jeden byl zywa glowa bez ciala, inny znow mial sto glow. Spowijala je blekitna mgielka. Kiedy spojrzalem w dol, ujrzalem rozlegly teren pokryty zrytym pradami piaskiem. Stal tam palac wiekszy od naszej Cytadeli, lecz znajdujacy sie w kompletnej ruinie — jego komnaty mialy ten sam dach, co i jego ogrody. Wewnatrz poruszaly sie olbrzymie postacie, biale niczym trad.

Spadalem coraz nizej, a one zwrocily ku mnie swoje twarze, takie same jak te, ktore widzialem kiedys pod powierzchnia Gyoll: twarze nagich kobiet o wlosach z zielonej, morskiej piany i oczach z korali. Smiejac sie, obserwowaly moj upadek, a ich smiech wyplywal ku mnie wielkimi bablami. Kazdy z ich bialych, ostrych zebow mial dlugosc mojego palca.

Bylem juz zupelnie nisko. Wyciagnely ku mnie rece i glaskaly mnie, tak jak matka glaszcze swoje dziecko. W palacowych ogrodach rosly gabki, morskie anemony i rozne inne, niezliczone pieknosci, o nazwach ktorych nie mialem zadnego pojecia. Wobec otaczajacych mnie olbrzymek wydawalem sie nie wiekszy od lalki.

— Kim jestescie? — zapytalem. — I co tutaj robicie?

— Jestesmy pannami Abaii, jego kochankami, slicznotkami, zabawkami i pieszczoszkami. Ziemia nie mogla nas utrzymac. Nasze piersi gruchotaly rogi barana, nasze posladki lamaly karki bykom. Tutaj sie pasiemy, plywajac i ciagle rosnac, az wreszcie jestesmy dosc duze, zeby polaczyc sie z Abaia, ktory pewnego dnia pozre wszystkie kontynenty.

— A kim ja jestem?

Wtedy rozesmialy sie wszystkie razem, a ich smiech byl niczym odglos fal rozbijajacych sie o szklana plaze.

— Pokazemy ci — powiedzialy. — Pokazemy ci!

Dwie z nich wziely mnie za rece, tak jak zwykle siostry biora dzieci swojej siostry, uniosly mnie i poplynely przez ogrod. Ich palce byly tak dlugie jak moja reka od ramienia i lokcia.

Zatrzymaly sie, opadajac niczym zatopione galeony, az nasze stopy dotknely wreszcie piasku. Przed nami wznosil sie niski mur, na nim zas mala, zaslonieta kurtyna scena, jakiej dzieci uzywaja zwykle w swoich zabawach.

Spowodowane przez nas zawirowania wody dotarly do miniaturowej kurtyny — zmarszczyla sie, zafalowala, po czym zaczeta sie rozsuwac, jakby sciagala ja jakas niewidzialna reka. Wreszcie na scenie pojawila

Вы читаете Cien kata
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату