dla mnie, bym mogl je podniesc lub przestawic, staly nienaruszone na znajdujacych sie przy scianie polkach. Jednak nie trumny, wszystko jedno zamkniete czy otwarte, stanowily o atrakcyjnosci tego miejsca, chociaz nieraz odpoczywalem na miekkich poduszkach, ktore wyciagnalem z tych ostatnich. Na wyobraznie oddzialywaly przede wszystkim niewielkie wymiary pomieszczenia; grube, kamienne sciany, waskie okno przedzielone na pol zelaznym pretem i masywne drzwi, ktorych od niepamietnych juz lat nikt nie zamykal.
Wlasnie przez te drzwi i okno moglem, pozostajac niewidocznym, sledzic kipiace na drzewach, w krzakach i w trawie zycie. Czujne makolagwy i kroliki, uciekajace zawsze w poplochu, gdy tylko pojawilem sie w poblizu, nie mogly mnie tam ani wypatrzyc, ani zweszyc. Moglem obserwowac z odleglosci dwoch lokci, jak wrona najpierw pracowicie buduje swoje gniazdo, a potem wysiaduje jaja i karmi mlode. Widzialem lisa, maszerujacego z dumnie podniesiona kita, a raz tez lisa, ale duzo wiekszego, z gatunku, ktory ludzie nazywaja „zwilczalym”, idacego niespiesznie o zmroku w sobie tylko znanym kierunku i celu. Wielokrotnie podziwialem polujaca na zmije karakare i jastrzebia, wzbijajacego sie do lotu z wierzcholka pinii.
Kilka chwil wystarczy, zeby opowiedziec o tym, co zajelo mi wiele lat, ale na to, zeby dac wyobrazenie o znaczeniu, jakie wszystkie te zdarzenia mialy dla malego, obdartego, przygarnietego przez katow chlopaczka, nie starczyloby chyba zycia. Moja obsesja staly sie wowczas dwie mysli, a wlasciwie marzenia: pierwsze, ze juz niedlugo, moze lada dzien, czas stanie nagle w miejscu, ze wszystkie te kolorowe dni, ciagnace sie jeden za drugim niczym nanizane na nieskonczonej dlugosci nitke paciorki prysna nagle w ostatnim rozblysku slonca. Drugie, ze istnieje gdzies tajemnicze swiatlo (czasem wyobrazalem je sobie jako swiece, czasem zas jako pochodnie) ozywiajace wszystkie przedmioty, jakie znajda sie w jego zasiegu, tak ze na przyklad opadly z drzewa lisc odlatywal nagle, podkuliwszy cienkie nozki i machajac gietkimi czulkami, a gesty, brazowy krzaczek rozgladal sie w pewnej chwili dokola czarnymi, blyszczacymi oczami i uciekal pospiesznie na drzewo.
Czasem jednak, a szczegolnie podczas sennych, ciagnacych sie niezmiernie wolno godzin okolo poludnia, niewiele bylo do ogladania. Wowczas moj wzrok spoczywal na wiszacym nad drzwiami herbie i zastanawialem sie, w tez ja, Severian, moge miec wspolnego z fontanna, statkiem i roza, a potem przez dlugi czas wpatrywalem sie w oczyszczona przeze mnie do polysku pokrywe jednej z trumien, ozdobiona brazowa plaskorzezba przedstawiajaca postac zmarlego. Lezal na wznak z zamknietymi metalowymi powiekami. W przycmionym swietle wpadajacym do wnetrza grobowca przez waskie okienko przygladalem sie jego twarzy, porownujac ja z wlasna, ktorej odbicie widzialem w wypolerowanym metalu: Moj prosty nos, gleboko osadzone oczy i zapadniete policzki bardzo przypominaly jego; niezmiernie chcialem wiedziec, czy on takze mial czarne wlosy.
Zima rzadko odwiedzalem nekropolie, ale latem zarowno ten jak i inne grobowce stanowily dla mnie miejsce obserwacji i wytchnienia. Drotte, Roche i Earta takze tu przychodzili, ale nigdy nie zaprowadzilem ich do mego. ulubionego miejsca, a i oni, jak o tym doskonale wiedzialem, mieli swoje tajemne kryjowki, o ktorych nikt procz nich nie wiedzial. Kiedy bylismy razem, z rzadka wchodzilismy do wnetrza grobowcow, raczej sporzadzalismy sobie drewniane miecze i prowadzilismy dlugotrwale boje, albo rzucalismy szyszkami w zolnierzy lub tez rysowalismy plansze na miekkiej ziemi swiezych grobow i gralismy w warcaby, uzywajac jako pionkow kamieni lub muszelek.
Nieraz rowniez bawilismy sie w labiryncie Cytadeli i plywalismy w wielkim zbiorniku pod Wieza Dzwonow. Pod wysokim sklepieniem bylo chlodno i wilgotno nawet latem, ale i zima nie bylo tam wcale gorzej, a poza tym, co najwazniejsze, Wieza Dzwonow nalezala do tych miejsc, do ktorych wstep byl nam najsurowiej zakazany. Odczuwajac wiec rozkoszny dreszcz emocji bieglismy tam po kryjomu zawsze, kiedy wszyscy przypuszczali, ze jestesmy dokladnie gdzie indziej i zapalalismy pochodnie dopiero wtedy, gdy za ostatnim z nas zatrzasnela sie ciezka, drewniana klapa. A kiedy zaplonely juz pochodnie, jakze tanczyly nasze cienie po tych ciemnych, pokrytych zaciekami scianach!
Jak juz wspomnialem, drugi cel naszych plywackich eskapad stanowila Gyoll, wijaca sie przez Nessus niczym ogromny, utrudzony waz. Kiedy nachodzily cieple dni, wyruszalismy w jej kierunku, mijajac najpierw stare, okazale grobowce wniesione tuz przy murach Cytadeli, nastepnie pyszniace sie chelpliwym przepychem groby optymatow, proste, kamienne pomniki zwyklych ludzi (tam najczesciej trafialismy na straznikow, wiec staralismy sie wygladac mozliwie godnie i powaznie, z pochylonymi glowami wedrujac alejkami smierci), az wreszcie niewysokie, usypane pospiesznie z gliniastej ziemi kopczyki — miejsca spoczynku pospolstwa, niknace bez sladu po pierwszej gwaltowniejszej ulewie.
Wejscia na teren nekropolii strzegla od strony nadrzecznej niziny zelazna brama, ktora opisalem na samym wstepie. Przez nia wnoszono ciala przeznaczone do pochowku w najubozszej czesci cmentarza. Dopiero po minieciu jej wynioslej, przerdzewialej konstrukcji czulismy, ze jestesmy rzeczywiscie poza Cytadela, lamiac tym samym w niezaprzeczalny sposob reguly, ktore powinny rzadzic naszym zyciem w konfraterni. Wierzylismy (albo raczej udawalismy nawzajem przed soba, ze wierzymy), ze zostaniemy poddani torturom, jezeli nasi starsi bracia dowiedza sie o tej niesubordynacji; w rzeczywistosci nie grozilo nam nic poza solidnym trzepaniem skory. Tak wielka byla wyrozumialosc bractwa, ktore kiedys mialem zdradzic.
Duzo wieksze i bynajmniej nie wyimaginowane niebezpieczenstwo grozilo nam ze strony mieszkancow obskurnych, wielopietrowych domow wznoszacych sie po obu stronach ulic, ktorymi szlismy nad rzeke. Czasami nachodzi mnie mysl, ze byc moze nasza konfraternia przetrwala tak dlugo wlasnie dzieki temu, ze ogniskowala na sobie ludzka nienawisc, odciagajac ja od osoby Autarchy, arystokratow, wojska, a w pewnym stopniu takze od jasnoskorych odmiencow, przybywajacych czasem na Urth z odleglych gwiazd.
To samo wyczucie, ktore podpowiadalo cmentarnym straznikom, kim jestesmy, demaskowalo nas takze przed ludzmi z miasta. Zdarzalo sie, iz wylewano na nas pomyje, a niemal zawsze towarzyszyl nam niechetny, zlowrogi pomruk. Ale strach, towarzyszacy nieodmiennie tej nienawisci, okazywal sie wystarczajaca ochrona. Nigdy nie spotkalismy sie z bezposrednia przemoca, a raz czy dwa, kiedy akurat naszym starszym braciom dostarczono jakiegos powszechnie znienawidzonego moznowladce czy znana z sadystycznego wyuzdania arystokratke, otrzymywalismy nawet rady, co z nimi zrobic — niemal wszystkie byly obsceniczne, a wiekszosc niemozliwa do zrealizowania.
W miejscu, w ktorym zawsze plywalismy, Gyoll wiele wiekow temu utracila swe naturalne brzegi. Wygladala tam jak dwu lancuchowej szerokosci pole blekitnych nenufarow ograniczone dwiema kamiennymi scianami, w ktorych w niewielkich odstepach znajdowaly sie schody, pomyslane jako miejsce do cumowania dla najrozniejszych lodzi i statkow. Latem kazde schody okupowane byly przez dziesiecin — lub pietnastoosobowa bande wyrostkow. Nasza czworka nie miala szans na to, zeby ktorakolwiek z nich usunac, ale oni z kolei nie mogli (a moze po prostu nie chcieli) odmowic nam miejsca do kapieli, chociaz zasypywali nas pogrozkami, gdy sie do nich zblizalismy, a szydzili i wysmiewali sie, kiedy bylismy juz miedzy nimi. Wkrotce zreszta sami przenosili sie gdzie indziej, pozostawiajac nas w spokoju az do nastepnej wizyty.
Opisuje to wszystko akurat teraz, bowiem dzien, w ktorym ocalilem Vodalusa byl ostatnim, w ktorym sie tam znalazlem. Drotte i Roche byli przekonani, ze przestraszylem sie konsekwencji, jakie musielibysmy poniesc, gdyby nas tam zlapano. Tylko Eata domyslil sie prawdy — chlopcy, zanim zbliza sie do tego wieku, w ktorym staja sie mezczyznami, sa czesto obdarzeni wrecz kobieca intuicja. Chodzilo o nenufary.
Nigdy nie myslalem o nekropolii jako o miescie smierci. Wiedzialem, ze rosnace na jej terenie krzaki fioletowych roz (ktore inni uwazaja wrecz za ohydne) daja schronienie i mieszkanie niezliczonym malym zwierzetom i ptakom. Egzekucje, ktorym sie przygladalem i ktore sam pozniej tak czesto wykonywalem, nie sa niczym innym jak po prostu wykonywanym z zawodowa rutyna rzemioslem, usuwaniem istot w znacznej czesci moze i bardziej niewinnych, ale i z cala pewnoscia mniej wartosciowych od rzeznego bydla. Kiedy mysle o wlasnej smierci albo o smierci kogos, kto okazal mi dobroc, czy nawet o smierci slonca, przed oczyma pojawia mi sie obraz nenufaru o lsniacych, bladych lisciach i lazurowym kwiecie. Pod tymi kwiatami i liscmi znajduja sie czarne korzenie, cienkie i mocne niczym wlosy, siegajace daleko w glab ciemnych wod.
Jak to chlopcy w naszym wieku — plywajac, pluszczac sie i nurkujac miedzy blekitnymi kwiatami — nie poswiecalismy im nawet najmniejszej uwagi. Ich zapach niwelowal do pewnego stopnia nieprzyjemny odor bijacy z wody. Tego dnia, w ktorym mialem ocalic zycie Vodalusa, zanurkowalem pod ich zbite gesto liscie tak, jak to juz czynilem tysiace razy.
Tym razem jednak nie wyplynalem na powierzchnie. W jakis sposob trafilem w miejsce, gdzie korzenie byly znacznie grubsze od tych, jakie widzialem do tej pory. Zostalem schwytany w platanine setek mocnych sieci. Oczy mialem otwarte, ale nie moglem dostrzec nic oprocz klebowiska czarnych, wijacych sie korzeni. Usilowalem plynac, ale czulem, ze chociaz moje rece i nogi poruszaja sie, odgarniajac na boki miliony delikatnych bocznych odrostkow, to moje cialo pozostaje w miejscu. Zaczalem chwytac je dlonmi i rozrywac, ale gdy wydawalo mi sie, ze juz skonczylem; bylem tak samo unieruchomiony, jak przedtem. Pluca niemal mi pekaly, usilujac wyrwac sie z