ale sprowadzaja sie one co najwyzej do biegania w gore i w dol po schodach Wiezy Matachina z najrozniejszego rodzaju informacjami i przesylkami, a poza tym dzieciak, dumny z okazanego mu zaufania, nie odczuwa tego jako pracy. Wraz z uplywem czasu jednak jego zadania staja sie coraz bardziej skomplikowane. Zaczyna odwiedzac inne czesci Cytadeli: barbakany, gdzie przy okazji dowiaduje sie, ze jego rowiesnicy uczacy sie wojennego fachu maja bebny, trabki, wysokie buty, a czasem nawet ozdobne pancerze; Niedzwiedzia Wieze, gdzie widzi chlopcow w swoim wieku poskramiajacych wspaniale, grozne zwierzeta — mastyfy o glowach jak lwy, wyzsze od czlowieka strusie o stalowych dziobach i wiele, wiele innych; odwiedza setki takich miejsc, przekonujac sie pyry okazji, ze bractwo, do ktorego nalezy jest otaczane pogarda i nienawidzone nawet (a raczej: przede wszystkim) przez tych, ktorzy korzystaja z jego uslug. Wkrotce potem zaczyna sie praca w kuchni. Brat Kucharz przyrzadza najrozniejsze potrawy, zas uczen skrobie warzywa, obsluguje czeladnikow i przemieni bezustannie droge do lochow z pietrzacymi mu sie w rekach tacami z pozywieniem dla klientow.
Wowczas jeszcze tego nie wiedzialem, ale zblizal sie juz moment, kiedy to moje uczniowskie — zycie, coraz trudniejsze i coraz bardziej nuzace, mialo sie odmienic, stajac sie znacznie mniej uciazliwym, a nawet wrecz przyjemnym. Przez rok poprzedzajacy przyjecie w poczet czeladnikow jedynym wlasciwie zadaniem najstarszego ucznia jest sprawowanie nadzoru nad praca mlodszych od niego. Zaczyna lepiej jesc i otrzymuje nowe ubranie. Mlodsi czeladnicy traktuja go niemal jak rownego sobie, ale najprzyjemniejsze jest chyba poczucie spoczywajacej na nim odpowiedzialnosci, a takze mozliwosc wydawania, i co wazniejsze, egzekwowania polecen.
Kiedy nadchodzi moment wyniesienia, jest juz dorosly. Wykonuje tylko te prace, ktorej byl uczony, zas po spelnieniu wszystkich obowiazkow moze w celu zazycia rozrywki opuszczac mury Cytadeli, otrzymujac nawet przeznaczone specjalnie na ten cel srodki pieniezne. Gdyby kiedys zostal mistrzem (wymagana jest jednomyslna zgoda wszystkich zyjacych mistrzow), moglby wybierac sobie jedynie te zajecia, ktore go interesuja lub bawia, zas jego glownym zadaniem staloby sie sprawowanie pieczy nad dzialalnoscia samej konfraterni.
Musicie jednak wiedziec, ze w roku, ktorego wydarzenia tutaj opisuje, w tym roku, kiedy ocalilem zycie Vodalusa, jeszcze nie zdawalem sobie z tego wszystkiego sprawy. Zima (tak przynajmniej mi powiedziano) zakonczyla kampanie na polnocy, a tym samym Autarcha wraz ze swymi oficerami i doradcami mogli na powrot zasiasc w swoich sedziowskich fotelach.
— Dlatego wlasnie mamy tylu nowych klientow — wyjasnial Roche. — A bedzie ich jeszcze wiecej, dziesiatki, moze nawet setki. Niewykluczone, ze trzeba bedzie uruchomic czwarty poziom. — Wykonal swoja piegowata reka nieokreslony ruch majacy oznaczac, ze przynajmniej on, Roche, gotow jest zrobic wszystko, co tylko bedzie trzeba.
— Czy Autarcha tu jest? — zapytalem. — Tu, w Cytadeli? W Wielkiej Baszcie?
— Oczywiscie, ze nie. Gdyby kiedykolwiek tutaj sie zjawil, na pewno bysmy o tym wiedzieli. Bylyby ciagle parady, inspekcje i w ogole straszne zamieszanie. Czekaja na niego specjalne komnaty, ale nikt do nich nie wchodzil juz od dobrych stu lat. Autarcha mieszka w swoim ukrytym palacu, w Domu Absolutu, gdzies na polnoc od miasta.
— Nie wiesz dokladnie, gdzie?
— Nikt nie wie, gdzie to dokladnie jest, bo nie ma tam nic oprocz wlasnie Domu Absolutu. Wiadomo tylko, ze na polnocy, na drugim brzegu.
— Za Murami?
Usmiechnal sie z poblazaniem.
— Daleko za nimi. Kilka tygodni marszu stad, gdyby przyszlo ci na mysl wybrac sie tam na piechote. Oczywiscie Autarcha moglby sie tam dostac w mgnieniu oka swoim slizgaczem. Tutaj ladowalby i startowal z Wiezy Sztandaru.
Nasi klienci nie przylatywali do nas slizgaczami. Ci mniej wazni docierali w grupach od dziesieciu do dwudziestu, skuci razem dlugimi lancuchami laczacymi zalozone im na szyje zelazne obroze. Strzegli ich dimarchowie, groznie wygladajacy zolnierze w zbrojach i z bronia, ktora sprawiala wrazenie wykonanej z mysla o czestym uzywaniu i byla czesto uzywana. Kazdy klient niosl miedziany cylinder zawierajacy dotyczace go dokumenty, a tym samym swoj los. Wszyscy, oczywiscie, zlamali pieczecie, by przeczytac papiery i zniszczyc je lub zamienic z innymi. Tych, ktorzy docierali do nas bez zadnych dokumentow trzymalismy tak dlugo, dopoki nie przyslano nam nowych informacji w ich sprawie; najczesciej nie opuszczali nas juz do konca zycia. Ci, ktorzy wymienili z kims dokumenty, zamienili sie z nimi jednoczesnie na losy; byli wiezieni lub wypuszczani, torturowani lub zabijani zgodnie z zaleceniami, jakie znalezlismy w papierach, ktore nam dostarczyli.
Ci wazniejsi przybywali w opancerzonych powozach. Stalowe sciany i zakratowane okna tych pojazdow mialy za zadanie nie tyle zapobiec ucieczce, co odstraszyc tych, ktorzy probowaliby wiezniow uwolnic. Jeszcze zanim kola pierwszego z tych powozow zaturkotaly na bruku Starego Dziedzinca, konfraternia az trzesla sie od plotek o zuchwalych napadach na konwoje, ktore planowal lub tez juz przedsiewzial Vodalus. Wielu sposrod uczniow, a takze znaczna czesc czeladnikow wierzyla, iz wsrod wiezniow znajduja sie jego przyjaciele, wspolnicy i zwolennicy. Mysl, zeby z tego powodu pomoc im w ucieczce nie przyszla mi nawet do glowy — czyn taki okrylby hanba nasze bractwo, a do tego, mimo mego przywiazania do niego i kierowanego przez niego ruchu, nigdy nie zgodzilbym sie dopuscic. Poza tym ucieczka i tak byla niemozliwa. Mialem jednak nadzieje, ze uda mi sie pomoc tym, ktorych uwazalem za swoich duchowych braci, pomoc w inny sposob, dostarczajac im takich drobnych przyjemnosci jak dodatkowe porcje pozywienia, ukradzionego z racji mniej waznych klientow, czy od czasu do czasu kawalek miesa, ktory udaloby mi sie przemycic z kuchni.
Pewnego dnia nadarzyla sie sposobnosc, by dowiedziec sie, kim sa nowi wiezniowie. Skrobalem wlasnie podloge w gabinecie mistrza Gurloesa, zostawiajac na biurku stos dokumentow nowo przybylych klientow. Rzucilem sie do nich jeszcze nim zdazyl dobrze zamknac drzwi i przejrzalem niemal wszystkie zanim na schodach rozlegly sie jego ciezkie, powolne kroki. Zaden, powtarzam,
Kiedy nioslem wiadro z brudna woda, by oproznic je do kanalu, ktorego wlot znajdowal sie na Starym Dziedzincu, zobaczylem, jak podjezdza jeden z pancernych powozow. Ze spoconej skory i pyskow zwierzat unosily sie kleby pary, zas zmarznieci straznicy z wdziecznoscia wyciagali rece po czary goracego wina. Uslyszalem imie Vodalusa, ale tak cicho i niewyraznie, iz nie bylem pewien, czy przypadkiem nie uleglem zludzeniu i w pewnym momencie odnioslem wrazenie, ze Vodalus istnial jedynie jako abstrakcyjne pojecie zrodzone wewnatrz mego umyslu, zas rzeczywisty byl jedynie ow czlowiek zabity przeze mnie jego wlasnym toporem. Dokumenty, ktore jeszcze przed chwila przegladalem, frunely mi w twarz niczym targane podmuchami wiatru jesienne liscie.
W tej wlasnie chwili zrozumialem po raz pierwszy w zyciu, ze jestem w pewnym sensie szalony. Pozostaje rzecza dyskusyjna, czy wlasnie to bylo najwiekszym przeklenstwem mego zycia. Czesto klamalem — mistrzowi Gurloesowi, mistrzowi Palaemonowi, mistrzowi Malrubiusowi, kiedy jeszcze zyl, Drotte'owi, poniewaz byl naszym kapitanem, Roche'owi, poniewaz byl starszy i silniejszy ode mnie, Eacie i innym chlopcom poniewaz chcialem, zeby mnie powazali i sluchali. Teraz nie moglem byc pewien, czy przypadkiem nie oklamuje mnie moj wlasny umysl. Wszystkie moje lgarstwa powrocily nagle odbita fala i ja, ktory wszystko pamietam, nie bylem w stanie stwierdzic, czy to, co biore za wspomnienia nie jest jedynie snami i marzeniami. Pamietalem oswietlona blaskiem ksiezyca twarz Vodalusa, ale przeciez chcialem ja zobaczyc. Pamietalem jego slowa, gdy do mnie przemowil, ale przeciez chcialem je uslyszec. Tak samo bylo z towarzyszaca mu kobieta.
Pewnej mroznej nocy zakradlem sie do grobowca i wydobylem z ukrycia zlote chrisos. Wybita na nim twarz nie byla twarza Vodalusa.
4. Triskele
Oczyszczajac zamarzniety odplyw kanalu sciekowego (byla to kara za jakies nieistotne przewinienie) znalazlem go tam, gdzie mieszkancy Niedzwiedziej Wiezy wyrzucaja poszarpane ciala zwierzat zabitych podczas cwiczen. My grzebiemy naszych zmarlych tuz kolo muru Cytadeli, zas klientow w najnizszej czesci nekropolii, natomiast konfraternia wladajaca Niedzwiedzia Wieza pozostawia martwe pozostalosci swej pracy trosce innych. Wsrod pietrzacych sie trupow on byl najmniejszy.
Sa spotkania, ktore nic nie zmieniaja. Urth zwraca swa wiekowa twarz ku sloncu, ktorego blask rozswietla