Potrzasnal glowa, wracajac pamiecia do przyjecia u Charline i do Daltona, ktorego tam spotkal. Stanal mu przed oczyma: rozwalony w fotelu, z nonszalancko wyciagnietymi nogami i wzburzonymi wlosami, z przezutym cygarem w kaciku ust. Przypomnial sobie jego slowa: „Biorac pod uwage pana wiedze i pana zdolnosci, jest pan wart mase pieniedzy.
— Tak, moglbys to zrobic — kusila Harriet.
— Nie znioslbym tego. A poza tym — obiecalem. Powiedzialem Godfreyowi ze jestem z nim A nade wszystko nie potrafie pogodzic sie z sytuacja, jaka panuje na swiecie. Nie cierpie ludzi, ktorzy chca mnie zlinczowac za to, ze jestem dewiatem. Nienawidze tego wszystkiego, co jadac tutaj zobaczylem.
— Jestes wsciekly i masz prawo taki byc.
— A ty nie?
— Nie, nie jestem. Ja jestem po prostu przerazona.
— TY, TWARDA DZIENNIKARKA…
Spojrzal na nia badawczo i przypomnial sobie zdarzenie sprzed lat — knajpka, gdzie niewidoma kobieta sprzedawala roze i wieczor, gdy spoza maski pokazala sie prawdziwa twarz Harriet Quimby. Teraz po raz drugi. Jej twarz powiedziala mu duza czesc prawdy: ta twarda, bezczelna i zadziorna dziewczyna pisujac w gazetach moze byc rowniez zwykla, przestraszona kobieta.
Wyciagnal w jej kierunku ramiona, a ona calym cialem przytulila sie do niego. Byla zwykla, bezbronna dziewczyna, smiertelnie wystraszona, potrzebujaca odrobiny czulosci i bezpieczenstwa.
— WSZYSTKO BEDZIE DOBRZE, ZOBACZYSZ — powiedzial. — WSZYSTKO BEDZIE DOBRZE. NIE BOJ SIE.
— ALE PRZECIEZ CIEZAROWKA JEST ROZBITA, KIEROWCA MARTWY, MASZYNA W REKACH POLICJI LUB FINNA. CLALO GODFREYA LEZY NA PODLODZE, A POLICJA PRZYBEDZIE LADA CHWILA…
— JESZCZE ICH WSZYSTKICH WYPROWADZIMY W POLE, ZOBACZYSZ, NIC NIE JEST W STANIE NAS POWSTRZYMAC…
Dobiegl ich nagle, stlumiony jeszcze odlegloscia i zamknietymi okiennicami, dzwiek policyjnych syren: Harriet odskoczyla gwaltownie od Blaine'a.
— Shep, policja! — wykrzyknela z panika w glosie.
— Tylne drzwi! — odparl pozornie spokojnym glosem Blaine. — Tylne drzwi. Uciekajmy nad rzek! Tam mamy szanse ich zgubic.
Pobiegl do drzwi wyjsciowych i zaczal mocowac sie z zamkiem. wtedy wlasnie uslyszeli pukanie. Blaine nerwowo uporal sie z zasuwa i otworzyl drzwi. W smudze swiatla padajacego z pokoju ujrzal Anite Andrews, a za nia kilka innych, mlodych twarzy.
— W ostatniej chwili! — wykrzyknal Blaine.
— To cialo?
— Tak, to — odparl, wskazujac zwloki. Pospiesznie wtargnely do pokoju. Na zewnatrz syreny wyly juz calkiem blisko.
— On byl naszym najlepszym przyjacielem — powiedziala lamiacym sie glosem Harriet. — To straszne, ze w taki sposob…
— Zatroszczymy sie o te zwloki, prosze pani — odparla prosto Anita. — Wyprawimy pogrzeb…
Ryk syren niemal wypelnial pokoj.
— SZYBKO! — ponaglila Anita. — LECCIE NISKO. NIE MOGA WAS ZOBACZYC NA TLE NIEBA. Nim skonczyla, pokoj byl juz pusty. Dziewczeta zniknely wraz z cialem — Godfreya.
Anita zawahala sie chwil. Obrzucila Harriet i Blaine a czujnym spojrzeniem.
— WYJASNISZ MI KIEDYS TO WSZYSTKO?
— WYJASNIE, OBIECUJE. I DZIEKI.
— MY, DEWIACI, MUSIMY SIE TRZYMAC RAZEM — dodala jeszcze Anita. — MUSIMY SIE TRZYMAC RAZEM ALBO NAS ZNISZCZA.
Zblizyla sie szybkim krokiem do Blaine'a i mezczyzna poczul dotkniecie jej umyslu o swoj — jak przelotny, niesmialy pocalunek. I ujrzal oczyma duszy wirujacy w nocnym mroku krag robaczkow swietojanskich, poczul zapach bzow nawiewany wraz z mgla od rzeki.
Anity juz nie bylo, a drzwi zostaly zamkniete. Ktos inny natomiast dobijal sie od frontu.
— SIADAJ TUTAJ — rzekl do Harriet. — ZACHOWUJ SIE JAK NAJNORMALNIEJ. ROZLUZNIONA, SWOBODNA, ODPOCZYWAJACA. PO PROSTU SIEDZIMY SOBIE I ROZMAWIAMY. GODFREY BYL, ALE POSZEDL DO MIASTA. KTOS PRZYSZEDL DO NIEGO I RAZEM WYSZLI. NIE WIEMY KTO TO BYL: STONE POWINIEN WROCIC ZA GODZINE LUB DWIE.
— PAMIETAM — odparla Harriet, rozpierajac sie wygodnie w fotelu i skladajac rece na brzuchu.
Blaine niespiesznym krokiem podszedl do drzwi i otworzyl je.
22.
Wjechali do Belmont. Wszystkie mijane domy byly juz pozamykane na glucho i nawet w centrum handlowym miasteczka, gdzie wlasnie wjezdzali, gasly powoli swiatla.
Przed soba, w perspektywie ulicy dojrzeli wielki, rzesiscie oswietlony szyld hotelu, a zaraz obok jaskrawa reklame, oznajmiajaca, ze „Wild West Bar” wciaz jeszcze oczekuje na klientow.
— Nie sadze, bysmy tak zupelnie uspili czujnosc policji — mowila Harriet.
— Moze masz racje — przytaknal Blaine. — Lecz zatrzymalismy ich. Nie znalezli na szczescie tego, co spodziewali sie znalezc.
— Byli wsciekli. W pewnej chwili myslalam, ze nie wyjdziemy juz stamtad zywi.
— Ja rowniez — rozesmial sie Blaine. — Ale ty doskonale z nimi gralas. Sami juz mieli tego dosyc i odjezdzali z wyrazna ulga Musieli czuc sie jak durnie…
Wskazujac na reklame knajpy, dodal:
— Moze zaczniemy stad?
— Mozemy stad. Zreszta to juz chyba jedyny czynny lokal w tym miescie.
Gdy weszli do baru, wewnatrz bylo juz calkowicie pusto. Tylko podparty na lokciu barman, bezmyslnym, automatycznym ruchem wycieral kawalkiem galganka nie istniejace krople wody z lsniacego szynkwasu.
Blaine i Harriet wdrapali sie na wysokie stolki, naprzeciwko barmana.
— Co ma byc? — spytal, przerywajac swe zajecie.
Zamowili. Postawil na kontuarze szklanki i siegnal po butelke.
— Za chwile zamykamy — oznajmil. — Juz wszyscy sa w domach. Z zapadnieciem zmroku, wszyscy tutaj chowaja sie do mieszkan.
— Az tak tu niebezpiecznie?
— Nie, niespecjalnie. Ale w Belmont obowiazuje godzina policyjna. Panuja tu rzady silnej reki. Duzo patroli, a gliny to twarde chlopy. Nikt nie chce dostac po karku.
— A pan? — spytala Harriet. — Pana godzina nie obowiazuje?
— Oh, mnie chlopcy znaja, prosze pani. Wiedza, kim jestem i co robie, Zdaja sobie sprawe, ze miewam zapoznionych klientow, przewaznie gosci tego hotelu — wykonal nieokreslony ruch reka. — Wiedza, ze trzeba jeszcze lokal posprzatac, pogasic swiatla. Zostawiaja mi wiec troche wiecej czasu.
— Ostrego tu macie szeryfa — mruknal z uznaniem Blaine.
— To dla osobistego bezpieczenstwa mieszkancow — potrzasnal glowa barman. — Ludzie sa jak dzieci, prosze pana. Wloczyliby sie po nocy. A w nocy, wiecie panstwo, jak to w nocy: Rozne rzeczy moga sie przydarzyc… — Urwal i po chwili dodal:
— Jesli chcecie, mam na skladzie cos specjalnego. Mozna sprobowac.
— Sprobowac, ale czego? — spytala Harriet.
— Cos calkiem nowego — odrzekl siegajac pod szynkwas i wyjmujac butelke. — Prosto od Fishhooka. Pochodzi z innej planety. Zawiera podobno mase weglowodorow. Dostalem dwie butelki od ajenta naszego Punktu Handlowego. Ot tak na sprobowanie. Zawsze moze sie znalezc ktos, kto to polubi.
— Nic z tego. To nie dla mnie — pokrecil glowa Blaine. — Bog jeden wie, co tam jest w srodku.