Czas moze jest prosty — myslal Blaine. Ale poslugiwanie sie nim jest bardzo trudne.
Stojac tak pograzony w zadumie, pojmowal coraz lepiej istote tego, co zamierzal zrobic. Przeszlosc jest w tym przypadku bezuzyteczna. Maszyna byla juz w przeszlosci, zostawiajac za soba dlugi, mglisty slad ciagnacy sie az do teraz i powracajacy szybko w materialnej postaci.
Inaczej rzecz sie ma z przyszloscia. Jesli uda mu sie przemiescic w czasie do przodu, kazda chwila obecna i kazda chwila nastepna bedzie juz dla maszyny przeszloscia, a ona sama jawic sie bedzie wylacznie jako niematerialny, widmowy slad; stanie sie okrutna drwina, kuglarska, magiczna sztuczka, zupelnie pozbawiona wartosci dla Finna i tego, co zamierza powiedziec.
A przede wszystkim, przerazi go ogromnie — myslal Blaine z dzika satysfakcja.
Skoncentrowal sie podejmujac probe otoczenia maszyny sila swej woli. Bez skutku. Bo jakkolwiek jego umysl otworzyl sie i skoncentrowana wola objela urzadzenie, to jej moc okazala sie zbyt slaba.
Odczul tylko jakas nie istniejaca dotad, nieprawdopodobna i trudna do wyslowienia obcosc i nierealnosc miejsca, w ktorym sie wlasnie znajdowal. Inny niz dotychczas szum zarosli wpadal przez wybite okno, powietrze jakby rozmylo sie, tracac swa ostrosc, a dziwna sztywnosc w karku i ostry, drapiacy bol w gardle zatamowaly oddech. Odnosil paskudne wrazenie, iz nie nalezy juz dluzej do swiata zewnetrznego, ze wszystko, co go otacza — ziemia pod stopami, powietrze, ktorym oddycha, nawet wlasne cialo — sa czyms zupelnie obcym i niepojetym. Czul ogromne, bezgraniczne przerazenie tym brakiem czegokolwiek znajomego i przyjaznego, tym naglym przesunieciem od znanego ktorego nie potrafil juz sobie przypomniec do nieznanego, dla ktorego z kolei nie mial zadnego punktu odniesienia. I tylko gdzies daleko, w otchlannej, z najwyzszym trudem uswiadamianej glebinie umyslu czul, ze wszystko byloby w porzadku, gdyby udalo mu sie pokierowac ta maszyna, ktora staral sie objac polem skondensowanej woli; maszyna z powodu ktorej jest tutaj, z powodu ktorej czuje sie taki obcy i straszny, wyrwany z ciemnosci, ciepla i iluzorycznego poczucia bezpieczenstwa w starej wozowni. Zdawal sobie podswiadomie sprawe, ze wszystko wroci do normy, jesli tylko uda mu sie wykonac zamiar i powrocic do swego swiata.
Ale pomimo calej obcosci i osobliwosci tego co mial dokonac, bylo to w sumie nieslychanie proste. Blaine juz prawie wiedzial jak to zrobic, juz prawie znal potrzebne mu parametry i wspolrzedne. Ale musial chwile jeszcze cierpliwie poczekac. Mimo przerazliwej potrzeby pospiechu, musial uzbroic sie w cierpliwosc. Czekal wiec spokojnie, az wszystkie koordynaty zatrzasna sie na swoich miejscach w jego swiadomosci. Dokonal jeszcze szczegolowej, dokladnej i niespiesznej analizy odksztalcenia czasowego i wowczas dopiero targnal maszyne: znalazl sie dokladnie w tym punkcie, gdzie chcial.
Stal w mglistej przestrzeni, byl odarty ze wszystkiego z wyjatkiem poczucia przynaleznosci do gatunku ludzkiego.
Nie istnialo nic — poza nim samym i maszyna gwiezdna. Wyciagnal niepewnie reke i dotykajac urzadzenia stwierdzil, ze jest ono jak najbardziej materialne.
Lecz byla to jedyna w tym swiecie materialna rzecz. Mgla otaczajaca go, nawet mgla — jesli byla to w ogole mgla — byla tylko kamuflazem, iluzja.
Blaine stal nieruchomo, bojac sie zaklocic nieopatrznym ruchem stan upiornej rownowagi, ktora, raz naruszona, rzuci go w otchlanne, mroczne obszary nieskonczonosci.
Mial bowiem swiadomosc, ze znajduje sie w przyszlosci. Przebywal w czasie, gdzie nie istnieja zadne kontury ukladu czasowo — przestrzennego. Bylo to miejsce, w ktorym nic sie jeszcze nie wydarzylo absolutna pustka. Nie istnial tu ani blask, ani cien. Nic, tylko pustka. W tym miejscu nigdy jeszcze nic nie bylo, a on i jego maszyna gwiezdna sa pierwszymi materialnymi tworami istniejacymi tutaj; intruzami, ktorzy wyprzedzili swoj czas.
Wypuscil wolno powietrze z pluc i ponownie odetchnal; ale tu nie bylo nawet powietrza!
Mglista pomroka otulajaca go zawirowala opetanczym tancem. Glowe wypelnil mu oszalaly tetent krwi. Probowal gwaltownie oddychac, wciagac powietrze — cokolwiek — ale w tym miejscu nic nie istnialo.
I znow miazdzaca, goraca fala spadlo na niego uczucie obcosci. W jego konajacym zamierajacym umysle pojawila sie teraz jakas przerazajaca mieszanina figur pelnych dziwacznej symboliki. Figury zalewajac jego mozg stawaly sie jednoczesnie rodzajem obcej, wyzszej matematyki.
I znow bylo powietrze, znow mogl swobodnie oddychac, a pod stopami czul zwykla, ziemska podloge. Spoza wozowni plynely delikatne podmuchy wiatru niosace ze soba szeleszczacy dzwiek i lekko zaplesnialy zapach zarosli.
Ponownie byl w domu, u siebie, w swoim swiecie i w swoim czasie.
Stal bez ruchu wsluchujac sie w samego siebie. Wszystko bylo w jak najlepszym porzadku. Otworzyl pomalu oczy. Wokol panowala ciemnosc, ale inna juz niz przed jego przemieszczeniem sie w czasie. Mrok nocy byl rozjasniony, plynacym przez wybite okno, srebrzystym pylem swiatla wzeszlego wlasnie ksiezyca.
Uniosl dlon, wciaz jeszcze zacisnieta na metalowym uchwycie latarki, wlaczyl swiatlo i skierowal ostry strumien blasku na maszyne gwiezdna; dziwna i niematerialna: widmo maszyny, jej slad zaledwie, slad, ktory pozostal po jej przemieszczeniu w przeszlosc:
Reka, w ktorej trzymal reflektor, otarl pot z czola. Odetchnal, gdyz uprzytomnil sobie, ze dopial swego, wypelnil zadanie i nie byl juz tutaj dluzej potrzebny. Uderzyl w imieniu niezyjacego Stonea. Pomieszal Finnowi szyki.
Nie istnialo juz nic, co ulatwiloby Finnowi jego misje, nie istniala maszyna, nad ktora moglby odprawiac swe zlowrogie modly. Bylo to okrutne szyderstwo, drwina z Lamberta i z tego wszystkiego, o co od tylu lat walczyl.
Nagle bardziej wyczul niz poslyszal za soba jakis ruch. Odwrocil sie tak gwaltownie, ze wypuscil z reki latarke, ktora gasnac, potoczyla sie po podlodze. I, uslyszal dobiegajacy z ciemnosci glos pelen serdecznosci.
— Shep, zgrabnie to zrobiles.
Blaine zamarl, serce podeszlo mu do gardla. Bezsilnie opuscil rece. Zdal sobie bowiem sprawe, ze to koniec. Ze dotarl do swego kresu. Ze jego ucieczka jest juz skonczona.
Znal ten serdeczny glos. Tego glosu nigdy nie moglby zapomniec.
Tam, w ciemnosci zalegajacej wnetrze wozowni, czail sie jego stary przyjaciel, Kirby Rand!
24.
Rand postapil cztery kroki do przodu, by podniesc upuszczona przez Blaine'a latarke. Wyprostowal sie, zapalil reflektor i skierowal snop bialego swiatla na maszyne gwiezdna. W jasnym blasku latarki mozna bylo dostrzec zlociste drobiny pylu tanczace wewnatrz niematerialnego korpusu maszyny.
— Tak — powtorzyl Rand. — Zrobione nieslychanie zgrabnie. Nie mam najmniejszego pojecia w jaki sposob ani po co to zrobiles. Lecz o maszyne zadbales wyjatkowo dobrze.
Po chwili zgasil latarke. Stali w milczeniu, otuleni mrokiem. Tylko ich sylwetki rysowaly sie lagodnie w delikatnym poblasku ksiezycowego swiatla, wpadajacym przez okno.
— Sadze, ze Fishhook podziekuje ci za to, cos zrobil z ta maszyna.
— Odwal sie — ostro odburknal Blaine. — Doskonale wiesz, ze nie dla Fishhooka to zrobilem.
— To niewazne — odparl lagodnie Rand. — Wazne, ze tutaj zbiegly sie nasze interesy. Nie mozemy stracic tej maszyny. Nie mozemy rowniez pozwolic, by wpadla w niewlasciwe rece. To oczywiscie rozumiesz?
— Doskonale — odrzekl krotko Blaine.
— Spodziewalem sie klopotow — zaznaczyl Rand. — Wiesz, jak Fishhook stara sie, by zadnych klopotow nie bylo. Zwlaszcza, jesli takie klopoty moga wyniknac tutaj, poza Fishhookiem, w swiecie zewnetrznym.
— Nie bylo zadnych klopotow, ktorych moglby obawiac sie Fishhook.
— I chwala Bogu. Milo mi to slyszec. A ty, Shep? Jak sobie radzisz?
— Dziekuje, nie najgorzej.
— To dobrze. To bardzo dobrze — uradowal sie Kirby. — Bardzo mnie to cieszy. Teraz jednak juz pora opuscic te bude.
Blaine uslyszal szuranie jego krokow po podlodze; Rand zblizal sie do okna. Tam przystanal.
— Ty pierwszy — odezwal sie. — Pojde za toba. I bardzo cie prosze, Shep — jak przyjaciel przyjaciela —