scisle tajne, udostepniane tylko najbardziej zaufanym osobom.
Gdyz Fishhook nie mogl — tak w interesie ludzkosci, jak c we wlasnym — udostepniac ogolowi wszystkiego, co udalo mu sie zdobyc. Istnialy bowiem zupelnie obce, nowe kategorie problemow, systemow filozoficznych, czy — jak to mozna inaczej okreslic — pomyslow, ktore pochodzily z innych i zupelnie odmiennych systemow i struktur spolecznych. Dlatego najczesciej w ogole byly nieprzydatne Czlowiekowi. Byly absolutnie obce i nie mogly zostac zaakceptowane przez ludzi i ludzki system wartosci. Byly jeszcze inne. Te mogly ewentualnie znalezc zastosowanie w ludzkim swiecie, lecz przed ich udostepnieniem nalezalo je najpierw wszechstronnie rozpatrzec i dostosowac do obowiazujacych wzorcow kulturowych. I byly te trzecie: mozliwe do przyjecia przez Czlowieka, lecz ze wzgledu na swe nowatorstwo czy rewolucyjnosc musialy jeszcze swoje odlezec przez co najmniej sto lat, czekajac az ludzkosc dorosnie do ich praktycznego zastosowania.
W tym wlasnie musialo sie miescic cos, o czym myslal Stone, przystepujac do realizacji swych zamierzen zlamania monopolu Fishhooka, by dac ludziom paranormalnym spoza magicznego kregu koncernu jakas schede, nalezna im z racji ich zdolnosci.
W tym punkcie Blaine zgadzal sie ze Stone'em w zupelnosci. Bo nie bylo w porzadku, ze wszystkie zdobycze zdolnosci paranormalnych, ktore mialy skupiac sie pod scisla kontrola Fishhooka, ktory podczas stuletniego z gora istnienia stracil wiele ze swej zarliwej i bezinteresownej sluzby ogolowi ludzkiemu, przechodza na tory komercjalizmu w skali dotychczas nie notowanej.
Bo jakkolwiek by na to patrzec, zdolnosci paranormalne nalezaly do Czlowieka jako takiego, a nie do grupy ludzi, nie do poteznych korporacji czy odkrywcow i spadkobiercow. Zdolnosci paranormalne sa domena calego gatunku ludzkiego, domena Czlowieka w ogole. Sa to zjawiska jak najbardziej naturalne. Moze tylko bardziej skomplikowane i nie tak jednoznaczne jak inne zjawiska przyrody: wiatr, deszcz czy snieg.
Za Blaine'em z glosnym trzaskiem zalamaly sie przepalone polana i upadly w zar. Blaine odwrocil sie, by spojrzec w ich strone.
Probowal sie tylko odwrocic… Ale nie mogl tego zrobic.
To bylo okropne.
Futro w jakis przedziwny sposob skrepowalo go zbyt mocno.
Staral sie, rozpierajac ramiona, wyswobodzic cialo ze splotow krepujacej materii. Choc natezal cale swe sily, nie zdolal nawet poruszyc rekami.
Przeciwnie — przy kazdej kolejnej probie, futro zaciskalo sie mocniej i mocniej. Przerazony do najwyzszych granic probowal usiasc.
Nie mogl.
Futro krepowalo go lagodnie, ale z zadziwiajaca sila.
Byl obezwladniony, oplatany niczym najmocniejsza lina, a futro — sam nie wiedzial kiedy — stalo sie niczym kaftan bezpieczenstwa.
Strach goraca slina podpelzl do gardla. Czolo zalewal pot splywajac na oczy grubymi kroplami. Byl w pulapce.
W pulapce, ktorej tak bardzo staral sie uniknac.
W pulapce, przed ktora tak rozpaczliwie sie bronil.
Z wlasnej i nieprzymuszonej woli, choc calkiem nieswiadomie, wpadl w pulapke, a ta sie zatrzasnela.
25.
Rand przy pozegnaniu powiedzial: „Do zobaczenia”. Brzmialo to sympatycznie, przyjaznie i naturalnie. Lecz musialo to tak wlasnie brzmiec. Rand wiedzial juz z gory jak potocza sie dalsze wypadki, gdyz to on wlasnie zaaranzowal te pulapke z futrem. A byla to rzeczywiscie genialna metoda zwabienia w pulapke czlowieka, ktory wiedzac, ze na niego poluja, mial sie na bacznosci.
Blaine lezal nieruchomo na podlodze skrepowany futrem. To nie bylo futro, rzecz jasna. Byla to jedne z tych rzeczy, o ktorych Blaine prawi chwila rozmyslal. Jeden z owych tajemniczych przedmiotow, przechowywanych w najwiekszym sekrecie przez Fishhooka, w przewidywaniu, iz znajdzie sie kiedy takie czy inne dla niego zastosowanie.
I znalazlo sie — pomyslal Blaine myszkujac jednoczesnie goraczkowo w pamieci. Nie potrafil jednak sobie przypomniec o czyms takim jak to futro — pulapka. Zaden z badaczy me natknal sie na cos podobnego Byl to zapewne rodzaj pasozyta, pozornie martwego az do chwili zetkniecia sie z i cieplym. I oto teraz Blaine znajduje sie we wladaniu owego pasozyta, ktory w kazdej chwili mogl z nim zrobic wszystko to co zwykl byl robic w takich przypadkach. Nawet zezrec Blaine'a. Blaine byl zupelnie bezradny, a kazda proba wydobycia sie ze splotow potwora konczyla sie tym, ze stwor przystepowal natychmiast do kontrakcji, wzmagajac uscisk.
Niemniej Blaine, spoczywajac bez ruchu, poszukiwal rozpaczliwie sposobu wywiniecie sie z matni. I zobaczyl naraz owo miejsce: mroczna planete o powierzchni pokrytej splatana gestwa dzungli, zamieszkala przez grozne, dziwaczne istoty Bylo to przerazajace miejsce, wypelnione nieustanna, krwawa walka istot o odrazajacym — jakby zrodzonym w sennym koszmarze — wygladzie. Blaine widzial to wszystko jak zza mgly wspomnien z nieslychanie odleglych czasow. Ale wspomnienia owe nie pochodzily wcale z pamieci i swiadomosci czlowieka z tej prostej przyczyny, iz nigdy na tej planecie nie byl. Ani on, ani zaden z badaczy Fishhooka.
Obraz rosl, stawal sie coraz klarowniejszy, coraz jasniejszy: jakby ktos w jego mozgu operowal obiektywem wyostrzajac widzenie, doprowadzajac je do ostatecznej perfekcji. Mokl juz dostrzec mrozace, dreszcz budzace szczegoly zycia jakiegos przerazajacego potwora mieszkance owej dzikiej planety porosnietej dzungla. Stwor byl wielki i obrzydliwy. Wlokl swe cielsko pelznac po ziemi gnany dzikim i bezrozumnym instynktem, kierowany prymitywna nienawiscia i glodem.
Blaine lezal porazony strasznym widokiem miejsca, gdyz bylo ono tak bardzo realne, jakby tam sam osobiscie przebywal; jakby polowa Blaine'a spoczywala wciaz skrepowana przy kominku, podczas gdy druga jego czesc przebywala tam, w tej obrzydliwej dzungli.
Wydalo mu sie nagle, ze slyszy halas, a raczej, ze uslyszala go ta jego czesc, ktora przebywala na planecie. Czesc ta spojrzala tez natychmiast w gore skad dobiegl dzwiek. Pietrzylo sie tam cos, co moglo byc drzewem, jakkolwiek bylo zbyt splatane i kolczaste, by nim rzeczywiscie byc. Tam wlasnie ujrzal zwisajace z niby — galezi futro, lsniace owym diamentowym blaskiem. Sprawialo takie wrazenie, jakby zaraz mialo spasc na Blaine'a.
Wrzasnal — a moze mu sie tylko wydawalo, ze wrzasnal — i planeta wraz z jej obrzydliwymi mieszkancami zniknela za mgla. Zupelnie, jakby dlon sterujaca soczewka w jego mozgu rozstroila ostrosc obiektywu.
W tej samej chwili odnalazl sie — juz calkowicie Blaine — przy kominku w magazynie Punktu Handlowego, gdzie w mrocznym kacie majaczylo transo. Jednoczesne otworzyly sie drzwi i stanal w nich, Grant.
Przestapil prog i dokladnie zamknal drzwi. Stal w milczeniu, ogromny i flegmatyczny, spogladajac nieruchomym wzrokiem na lezacego.
— Panie Blaine — odezwal sie po chwili. — Panie Blaine, czy pan spi?
Blaine milczal.
— Ma pan otwarte oczy. Czy cos sie stalo?
— Nie, nic — mruknal niewyraznie Blaine. — Tak sobie leze i mysle.
— O czyms przyjemnym, panie Blaine?
— Tak, o niezwykle milych rzeczach.
Grant kocim, bezszelestnym krokiem zblizyl sie do stolu i siegnal po butelke. Odkorkowal, podniosl do ust i zadal pic prosto z niej. Po chwili odstawil ja ponownie na stol.
— Panie Blaine — znow zwrocil sie do spoczywajacego na ziemi. — Prosze wstac. Usiadziemy sobie przy stole, pogadamy, popijemy. Bardzo rzadko rozmawiam z ludzmi. Klienci, ktorzy przychodza cos kupic, jesli odzywaja sie, to tyle tylko ile musza.
— Nie, dzieki — odparl Blaine. — Mnie tutaj dobrze.
Grant podszedl do kominka i usiadl w jednym z foteli.
— Popelnil pan blad nie wracajac z Randem — odezwal sie odwracajac twarz w kierunku Blaine'a. Fishhook to wspaniale miejsce.
— Ma pan slusznosc — odparl automatycznie Blaine, nie wysilajac sie nawet, by pojac znaczenie slow