rano Lambert Finn bedzie najbardziej przerazonym i upokorzonym czlowiekiem, jakiego znal swiat.
— Nie moge tego napisac — sapnal Collins. — Slowo honoru, ze nie.
— Jutro w poludnie beda o tym pisac wszyscy — rzekl dobitnie Blaine. — Jesli ty zrobisz to dzisiaj, zdazysz jeszcze zamiescic korespondencje w porannym wydaniu. Zadziwisz swiat, obiecuje ci.
— To naprawde rzetelna informacja? Jestes…
— Twoja rzecz — obojetnie wzruszyl ramionami Blaine. — Mozesz ja wykorzystac. Otwiera sie przed toba najwieksza szansa, jaka kiedykolwiek miales w zyciu. A teraz musze juz zmykac.
— Dziekuje, Shep — Collins zawahal sie. — Straszne dzieki.
Blaine ruszyl przed siebie, pozostawiajac nieruchomego Collinsa na srodku hallu. Minal winde i zaczal wspinac sie po schodach.
Na drugim pietrze zatrzymal sie i rozejrzal w obie strony korytarza. W jego perspektywie, po lewej stronie, dojrzal siedzacego na krzesle goryla, o ktorym wspominal Collins.
Zdecydowanym krokiem ruszyl w jego strone. Gdy mijal straznika, ten podniosl sie szybko z krzesla i zagrodzil dalsza droge, kladac piesc wielkosci bochna chleba na klatce piersiowej Blaine'a.
— Chwileczke, prosze pana — rzucil grubym glosem.
— Musze sie pilnie widziec z Finnem.
— On nikogo nie chce widziec.
— To moze przekazalby mu pan wiadomosc ode mnie?
— Teraz nie. Moze potem. Za godzine, dwie.
— Prosze mu powiedziec, ze przychodze od Stone'a.
— Alez Stone…
— Prosze mu tylko to powiedziec — z naciskiem przerwal Blaine.
Straznik wahal sie przez sekunde. W koncu opuscil reke.
— Prosze tu zaczekac — powiedzial. — Wejde i spytam. Tylko bez zadnych glupich sztuczek, okay?
— Okay, zaczekam — zapewnil go pospiesznie Blaine.
Stal cierpliwie pod drzwiami oczekujac na powrot straznika i zastanawial sie jak dlugo jeszcze przyjdzie mu tutaj tkwic. W pustym, mrocznym korytarzu ogarnal go nagle strach i watpliwosci; moze nie powinien jednak spotykac sie z Finnem, moze lepiej natychmiast opuscic to miejsce?
Wrocil straznik i nie bylo juz czasu na rozterki.
— Niech pan stoi spokojnie. Musze pana sprawdzic.
Wprawnym ruchem przejechal dlonmi wzdluz ciala Blaine'a, szukajac najwidoczniej ukrytego noza lub rewolweru. Pokiwal z zadowoleniem glowa.
— Jest pan czysty Moze pan wejsc. Bede czekal tu, pod drzwiami — dodal z lekka pogrozka w glosie.
— Rozumiem — odparl Blaine przekraczajac prog numeru.
Pokoj stanowil skrzyzowanie sypialni i living — roomu.
Posrodku znajdowalo sie duze biurko, za ktorym stal wysoki, szczuply mezczyzna ubrany w czarny garnitur z biala szarfa pod szyja. Na jego pociaglej, koscistej — nieco konskiej twarzy malowal sie wyraz doskonale maskowanego leku i napiecia.
Blaine wolnym krokiem zblizyl sie do biurka, stajac dokladnie vis — a — vis mezczyzny.
— Pan jest Finnem — odezwal sie polglosem.
— Lambert Finn — odpad tamten glebokim, dzwiecznym barytonem zawodowego mowcy, czlowieka, ktory nigdy nie przestaje byc mowca, nawet w chwilach odpoczynku. Blaine wyjal z kieszeni swe pokrwawione, pokaleczone dlonie i polozyl je na blacie biurka. Dostrzegl z satysfakcja lekliwe spojrzenie Finna rzucone w ich strone.
— A pan nazywa sie Shepherd Blaine. Wiem o panu wszystko.
— Czy rowniez to, ze zamierzam pana zabic ktoregos pieknego dnia?
— Tak, to rowniez — skinal potakujaco glowa Finn. — Domyslam sie tego.
— Ale jeszcze nie dzisiaj. Chce bowiem zobaczyc jutro panska twarz. Chce sie przekonac, czy wszystko bedzie tak, jak pan sobie to planuje.
— I przyszedl pan tu po to, zeby mi o tym powiedziec?
— Nie tylko. Ale w tym szczegolnym momencie nie jestem w stanie myslec o czyms innym. Nie moge chwilowo wyjasnic powodu, dla ktorego sie do pana pofatygowalem.
— Moze dobijemy targu.
— Nie to mialem na mysli. Pan nie ma mi zreszta nic do zaoferowania.
— Z pewnoscia, panie Blaine. Ale pan posiada cos, czego ja potrzebuje. Cos, za co szczodrze zaplace.
Blaine spogladal na niego kamiennym nieruchomym wzrokiem. Milczal.
— Pan potrafi obchodzic sie z maszyna gwiezdna — mowil Finn. — Z takim typem maszyny gwiezdnej, jaka jest w moim posiadaniu. Pan potrafi ja nastroic i wprawic w ruch. Pan polaczy wszystkie wtyki z wyjsciami w funkcjonalna calosc. Pan moze rowniez duzo opowiedziec. Bedzie pan doskonalym swiadectwem.
— Pan juz mial mnie raz w swoich rekach — rozesmial sie Blaine calkowicie zmieniajac temat. — Lecz wymknalem sie z sidel.
— Mysli pan zapewne o tym glupkowatym, biadolacym lekarzu — z nutka okrucienstwa w glosie warknal Finn. — On myslal tylko o tym, by nie zaszkodzic jakas awantura reputacji jego szpitala.
— Powinien wiec pan sobie lepiej dobierac ludzi.
— A pan nie odpowiedzial na moja propozycje — warknal Finn.
— Bym pracowal dla pana? — Blaine smial sie. — To bedzie drogo kosztowalo. To bedzie cholernie kosztowalo.
— Jestem na to przygotowany. Panu potrzebne sa pieniadze. Jest pan goly jak swiety turecki, a Fishhook siedzi juz panu na karku.
— Godzine temu jego agenci pojmali mnie i chcieli zabic — lekkim tonem odpad Blaine.
— A panu udalo sie uciec — pokiwal z politowaniem glowa Finn. — Moze sie to panu powiesc i nastepnym razem. I jeszcze raz. I jeszcze. Ale Fishhook nigdy nie zrezygnuje z pana. W obecnej sytuacji nie ma pan najmniejszych szans.
— Ja nie mam szans? A ktos inny? Pan, na przyklad?
— Mam konkretnie pana na mysi — odparl celujac palcem w Blaine'a. — Zna pan Harriet Quimby?
— Bardzo dobrze.
— Ona jest szpiegiem Fishhooka.
— Pan oszalal! — wykrzyknal, tracac panowanie nad soba, Blaine.
— Prosze posluchac, a sadze, ze zgodzi sie pan ze mna — odparl tonem perswazji Finn.
Stali milczac, przedzieleni blatem biurka i spogladali sobie bacznie w oczy. Panowala posepna, przytlaczajaca cisza.
W glowie Blaine'a zakolatala natretna mysl: czemu go nie zabic? Teraz, wlasnie teraz.
Tak latwo zamordowac Finna. Finn jest typem czlowieka, do ktorego instynktownie czuje sie odraze i pogarde. Wystarczy tylko pomyslec o nim, pomyslec o fali nienawisci i szalenstwa, ktora za sprawa tego czlowieka zalala swiat. Wystarczylo przypomniec sobie cialo czlowieka wirujace lekko na galezi ponad szosa, do polowy zakryte listowiem, przypomniec sobie oboz wsrod gorskiego pustkowia, prymitywny daszek chroniacy przed deszczem. I ryby walajace sie w kurzu obok wywroconej przy ognisku patelni. I ruina przydroznej farmy ze sterczacym wysoko w niebie kikutem komina, spalonej w odruchu nienawisci i nietolerancji.
Blaine uniosl dlonie, lecz natychmiast opuscil je ponownie na biurko.
W zamian zrobil cos, co bylo absolutnie niezalezne od jego woli. Zrobil to odruchowo, bezmyslnie, bez wahania. A w trakcie tej czynnosci wiedzial juz, ze to nie on dokonuje tego, lecz ktos zupelnie inny, skrywajacy sie w jego czaszce.
Bo on tego nie mogl zrobic. Nawet by mu to nie przyszlo do glowy. Zadna istota ludzka nie dokonalaby tego, nie wpadlaby na ten iscie szatanski pomysl.
Blaine powiedzial cichym i lagodnym glosem:
— Wymieniam z toba swiadomosc.