wypowiedzianych przez ajenta.

W tej chwili bowiem dotarta do niego swiadomosc, skad czerpal przed chwila wspomnienia o obcej, przerazajacej planecie. Byly one zawarte posrod bezliku informacji zdobytych od Rozowej Istoty. On osobiscie nigdy na tej planecie nie byl, ale ona tak.

We wspomnieniach tych miescilo sie duzo, duzo wiecej niz same dzwieki i obrazy odleglej planety. Byly tam wszelkie parametry i wspolrzedne kosmograficzne tego swiata, jak rowniez komplet danych o istniejacym tam zyciu. Te ostatnie jednak — nie uporzadkowane jeszcze, nie posegregowane — nie tworzyly spojnej i klarownej calosci. Blaine, sam nie wiedzac czemu, zaczal zbierac i ukladac te wlasnie okruchy porozbijanej, rozproszonej wiedzy.

Grant rozparl sie w fotelu, a na twarzy igral mu glupawy usmieszek.

— No dobrze. A jak sie pan czuje, panie Blaine? — indagowal dalej.

— Powiem ci, jak cie dostane w swoje rece — odwarknal Blaine.

Grant dzwignal sie z fotela i obchodzac przesadnie szerokim lukiem miejsce, gdzie lezal Blaine, podszedl do stolu. Podniosl butelke i pociagnal z niej pare lykow.

— Nigdy nie bedziesz mnie mial w swych lapach — zasmial sie chrapliwie. — Nigdy, bo za chwile wsadze cie w transo i wyekspediuje do Fishhooka.

Ponownie lyknal z flaszy i odstawil ja na stol.

— Nie wiem cos takiego przeskrobal — mruknal. — Nie wiem, czego oni chca od ciebie. Ja po prostu wypelniam polecenia.

Znow odruchowo wzniosl butelke, lecz rozmyslil sie i odstawil ja na srodek stolu. Zblizyl sie do Blaine'a stajac nad nim w szerokim rozkroku.

Kolejny obraz: tym razem innej jeszcze planety. Jakis przedmiot posuwal sie szybko przed siebie po czyms, co na pierwszy rzut oka kojarzylo sie ze zwykla ziemska droga. Takiego tworu Blaine nigdy jeszcze nie widzial. Choc mieszkaniec obcej planety podobny byl do kaktusa z pewnoscia nie byl kaktusem ani zadna roslina. Lecz ani owe kaktusopodobne stworzenie, ani niby — droga nie stanowily najistotniejszego elementu tego obrazu. Istotne bylo to, ze za tym tworem, trop w trop, sunelo skokami pol tuzina takich samych futer jak to, ktore krepowalo Blaine'a.

Psy goncze — blysnelo Blaine'owi w glowie. Kaktus jest mysliwym, a futra jego psami. Moze jest traperem, a one jego sidlami?

Futra, ktorych ojczyzna byla tamta pokryta dzungla planeta, zostaly byc moze sprowadzone tutaj przez jakiegos kosmicznego handlarza — przedstawiciela rasy odpornej na promieniowanie kosmiczne, rasy, ktora byla w stanie podrozowac w przestrzeni miedzygwiezdnej.

Z tej wlasnie planety zostaly sprowadzone przez Fishhooka te futra — pomyslal z nagla furia Blaine. Jednoczesnie, wraz z obrazem, w mozgu czlowieka zabrzmial tajemniczy dzwiek — cos w rodzaju zdania w obcym jezyku, prawdopodobnie w mowie kaktusa. Brzmialo ono nieslychanie dziwnie i obco i Blaine nie rozumial go, lecz gdy Grant pochylil sie nad nim z wyciagnietymi rekoma, by przeniesc jego cialo do transo, Blaine cala moca swego gardla wykrzyknal to wlasnie zdanie.

Futro rozluznilo sie natychmiast, a Blaine blyskawicznie poturlal sie przed siebie zbijajac z nog oniemialego Granta. Ten, z rykiem wscieklosci, upadl na podloge uderzajac o nia twarza. Blaine odpelzl szybko na czworakach do stolu i tam poderwal sie na nogi.

Grant powstal rownie szybko. Z rozbitego nosa krew ciekla mu grubymi kroplami, a knykcie dloni byly silnie obdarte ze skory. Postapil w strone Blaine'a. Na umazanej krwia twarzy malowal mu sie okropny grymas podwojnego strachu: leku przed czlowiekiem, ktory zdolal wyswobodzic sie ze splotow futra i strachu przed gniewem mocodawcow, ktorych rozkazu nie wypelnil.

Sprezyl sie caly chowajac glowe w potezne ramiona i z wyciagnietymi rekoma, jak oszalaly byk, szarzowal na Blaine'a. Byl wielki i silny, powodowala nim skrajna desperacja, a nie majac juz nic do stracenia, nie dbal o nic, co czynilo go w dwojnasob niebezpiecznym.

Blaine odskoczyl w bok. Niedostatecznie szybko. Ogromna garsc Granta zdazyla dosiegnac go i zacisnac sie na jego koszuli. Blaine szarpnal gwaltownie cialem do tylu. Rozlegl sie trzask pekajacego materialu i kawal koszuli pozostal w zacisnietym kulaku Granta. Ten ponowil atak. Tym razem Blaine'owi udalo sie w pore wylapac nadlatujacy cios ogromnej piesci przeciwnika. Jedna reka chwycil Granta za nadgarstek, a druga wymierzyl uderzenie w twarz. Cios byl bardzo mocny. Grant zachwial sie, a Blaine poczul przeszywajacy bol biegnacy od lokcia w dol.

Niepomny jednak na nic, trzasnal po raz drugi i trzeci. Walil juz bez opamietania, do calkowitego zdretwienia bijacej reki. Ciosy wstrzasaly masywnym cialem Granta, miotaly nim; Blaine wciaz bil bezlitosnie.

Bil na zimno, z wyrachowaniem, z dzika pasja. Nie byl to gniew, nie byl to strach czy zadowolenie z zadawanego przeciwnikowi bolu. To byla koniecznosc. Bylo to jedyne wyjscie: zniszczyc Grama, bo w przeciwnym razie on zniszczy Blaine'a.

Zaskoczyl Grunta pierwszym ciosem. I nie mogl juz tej przewagi utracic, nie wolno mu bylo przestac bic dopoty, dopoki Grunt trzyma sie na nogach, poki jest jeszcze przytomny. Bo gdyby Grunt doszedl do siebie, poradzi sobie bez trudu z o wiele slabszym fizycznie Blaine'em. Jedno celne uderzenie jego wielkiej piesci zupelnie by wystarczylo.

Grunt zataczal sie jak pijany pod gradem niezbyt mocnych moze, ale bolesnych i celnych uderzen Blaine'a, chwial na nogach, chaotycznie wymachiwal rekami. A Blaine bil. Bil wciaz.

Kolejny cios smagnal glowe Grunta. Ta bezwladnie odskoczyla do tylu, oczy bitego zmetnialy, a cialo zwiotczalo; zupelnie jakby ten cios wlasnie pozbawil Grunta wszystkich kosci i miesni. Ogromny mezczyzna, jak pusty, wiotki worek, osunal sie na ziemie i pozostal tam na ksztalt szmacianej lalki, z ktorej wypruto trociny.

Blaine opuscil swobodnie rece. Oddychal ciezko, spazmatycznie jak ryba wyjeta z wody, lapal powietrze. Czul w dloniach piekacy, nieznosny bol poharatanych knykciow i nadgarstkow oraz nadwerezonych stawow i sciegien.

Oszolomil go fakt, ze potrafil dokonac tego, ze potrafil swoimi malymi piesciami zetrzec na krwawa miazge, ogromnego, brutalnego mezczyzne, jakim byl Grunt.

Udalo mu sie pierwszym ciosem zyskac przewaga i juz jej nie stracic. To wszystko. Byl to po prostu lut szczescia, usmiech losu. Ale to, ze poradzil sobie uprzednio z krepujacym go futrem? Czy to rowniez przypadek?

Znal odpowiedz doskonale: posiadal w mozgu niezwykle informacje, wepchniete tam w chwili, gdy stworzenie z odleglej o piec tysiecy lat swietlnych planety wymienilo z nim swoja swiadomosc. Owo zdanie w obcym jezyku bylo zapewne rozkazem dla stworzenia — futra, by uwolnilo ofiare ze swych splotow. Kiedys, podczas jednej ze swych kosmicznych wloczeg, Rozowa Istota wchlonela w siebie caly zasob wiedzy o kaktusopodobnych stworzeniach, a wiec i ow pozornie blahy szczegol, jak zdanie — rozkaz dla futra. I oto niepozorna, niewiele znaczaca informacja miala dla Blaine'a wartosc nieobliczalna wartosc jego zycia.

Stal i spogladal zamyslonym wzrokiem na nieruchome cialo Grunta spoczywajace u jego stop. Musi stad oczywiscie uciekac. Uciekac jak najszybciej. W kazdej chwili w drzwiach transo moze ukazac sie ktos od Fishhooka, zaniepokojony faktem, ze tak dlugo Grunt nie przysyla skrepowanego wieznia.

Musze znow uciekac — pomyslal z bezbrzezna gorycza Blaine. Ucieczka to jedyna rzecz, ktora potrafi robic. Robi to dobrze, doskonale wrecz. Ucieka juz tydzien, a konca tej ucieczki nie widac. Zdawal sobie sprawe, ze ktoregos dnia bedzie musial jej zaprzestac. Bedzie musial zatrzymac sie po to chocby, aby uratowac szacunek dla samego siebie; jesli nie bedzie juz nic wiecej do ratowania.

Lecz chwila ta jeszcze nie nadeszla. Tej nocy musi ponownie podjac ucieczke. Ale teraz nie bedzie to juz droga donikad. Ma konkretny cel.

Odwracajac sie do stolu po butelke, kopnal z pasja falujace lekko na ziemi futro, ktore miekkim, plynnym ruchem przelecialo w powietrzu ladujac w rogu obok kominka.

Szybkim ruchem zgarnal ze stolu flaszke i raznym krokiem ruszyl w strone stosu towarow magazynowanych w pomieszczeniu. Znalazl bele jakiegos materialu i przekonawszy sie, ze jest zupelnie sucha i miekka, nasaczyl ja resztka alkoholu z butelki. Pusta flaszka odrzucil za siebie w ciemny kat magazynu.

Wrocil do kominka i mala szufelka nabral rozpalonych wegli, ktore wysypal z kolei na nasaczony alkoholem material. Cisnal lopatke w slad za butelka i odstapil dwa kroki wstecz.

Bela zajela sie zrazu malymi, blekitnymi plomykami. Ogien rosl, poteznial.

Za piec minut miejsce to przemieni sie w istne pieklo plomieni, ktorych nic juz nie zdola ugasic. Plomienie

Вы читаете Czas jest najprostsza rzecza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату