— Ja rowniez dziekuje — poparla go Harriet.
— I wcale sie wam nie dziwie — barman schowal flaszke. — Sprobowalem tego troche. Tak, z ciekawosci. Bo ja w ogole nie pije…
I spogladajac na szklanki w dloniach gosci zastrzegl sie szybko:
— Nie, nie, nic nie mam przeciwko temu, jesli ktos lubi sobie golnac troche.
— Oczywiscie, nic w tym zlego — poparla Harriet, posylajac mu usmiech.
— To ma bardzo dziwny smak — ciagnal barman. — Nawet trudno powiedziec czy dobry czy nie. Jest ostre i jakby nieco zatechle. Ale mysle, ze mozna sie do tego przyzwyczaic. A nawet i polubic. Bardzo dziwne.
Umilkl i zamyslil sie. Oparty mocno rekami o bar spogladal dluzsza chwile jak popijaja ze szklanek.
— Wiecie panstwo, co mysle? — odezwal sie w koncu.
— Prosze? — zainteresowala sie Harriet.
— Otoz zastanawialem sie dzisiaj po poludniu, czy aby ten ajent sam nie sprokurowal tego napoju; taki rodzaj ponurego zartu, oczywiscie.
— Chyba by sie nie odwazyl — z powatpiewaniem w glosie zauwazyla Harriet.
— Mozliwe, ze ma pani racje — latwo zgodzil sie barman. — Ale ci wszyscy ajenci sa jacys dziwni, troche zbzikowani. Ludzie nie utrzymuja z nimi w ogole zadnych stosunkow towarzyskich. A jednak wiedza oni wszystko o kazdym mieszkancu miasteczka. Znaja wszystkie najnowsze plotki… — Umilkl i dodal po chwili niemilym tonem:
— Ale sami sie nigdy tymi wiadomosciami nie podziela z ludzmi.
— Nieprawdopodobne — odparla Harriet by po prostu cos odpowiedziec.
Barman pograzyl sie znow w milczeniu, a dziewczyna rzucila szybkie spojrzenie na Blaine a.
— Widzielismy dzisiaj mase ludzi w miescie — strzelil na slepo Blaine. — Byli jacys podnieceni. Czy cos sie dzieje?
— Nic nie slyszeliscie? — spytal sciszajac glos barman przysuwajac sobie taboret i siadajac, jakby szykowal sie do dluzszej konwersacji.
— Jestesmy tutaj dopiero od dwoch godzin — wyjasnil Blaine.
— Tak, wydarzylo sie — odparl szybko przejetym glosem barman. — Nie uwierzycie mi panstwo, gdy wam powiem, ze mamy w Belmont maszyne gwiezdna.
— Co takiego? — udal zdziwienie Blaine.
— Maszyne gwiezdna — powtorzyl dobitnie barman. Taki wynalazek, za pomoca ktorego dewiaci podrozuja do gwiazd.
— Pierwszy raz slysze — dziwil sie Blaine.
— Nic dziwnego. One sa wylacznie w posiadaniu Fishhooka.
— Chce pan powiedziec, ze ta wasza jest tutaj nielegalnie?
— Alez nie. Policja ja znalazla i trzyma w starej wozowni przy autostradzie. Tam, po wschodniej stronie miasta. Musieliscie przejezdzac obok tej budy.
— Nie pamietam. Moze:
— Tak czy owak, maszyne zamkneli w tym baraku. I wtedy, jak spod ziemi, zjawil sie w Belmont Lambert Finn.
— Chyba nie mysli pan
— Wlasnie o nim. Mieszka w hotelu obok mojej knajpy. Wlasnie przy tej wozowni zamierza zwolac jutro wiec mieszkancow miasta i okolic. Policja wyrazila zgode na wystawienie w tym czasie maszyny na zewnatrz. Tam Finn wyglosi kazanie. Mowie panu, warto bedzie tego posluchac. Bedzie o dewiatach. Finn obiecuje oczyscic z nich miasto. Zjechala cala masa reporterow z roznych gazet.
— Chyba niewielu dewlatow zyje w miescie? — odezwal sie Blaine.
— Zgadza sie, niewielu — odparl barman cedzac slowa. — W samym miescie w ogole ich nie ma. Ale niedaleko stad, w dole rzeki, jest takie miejsce, gdzie ich pelno. Miasteczko to nazywa sie Hamilton i zyja i w nim tylko dewiaci. Jest to nowe, specjalnie dla nich wybudowane osiedle. Tam stloczono dewiatow z calej okolicy. Nie wiem, ale istnieje taka specjalna nazwa na takie miejsca. Nie pamietam. Tak nazywaly sie kiedys w Europie miejsca dla Zydow.
— Getto.
— Ooo, wlasnie tak. Ze tez wylecialo mi to z glowy. — Barman ze zloscia trzepnal piescia w kontuar. Niegdys getta stanowily najbiedniejsze dzielnice miast, a obecnie lokalizuje sie je w ogole poza miastami, w najbiedniejszych czesciach kraju, na wsi. Hamilton wybudowano na najmniej zyznych, ubogich, najgorszych ziemiach. Ale dewiaci lubia to miejsce. I dopoki nikomu nie przeszkadzaja, niech tam sobie zyja. Dopoki sie tutaj nie pojawiaja, zostawiamy ich w spokoju. Ale wiemy gdzie sa i oni wiedza, ze my wiemy: I pamietamy! Niech no tylko zaczna rozrabiac, to my juz potrafimy sie do nich dobrac.
Spojrzal na zegarek, a potem na Harriet i Blaine'a.
— Jesli macie ochote jeszcze na jednego, to musicie sie spieszyc rzekl.
— Nie, dzieki — odparl Blaine kladac na szynkwasie dwa dolary. — Reszty nie trzeba — dodal, zsuwajac sie ze stolka.
— Dziekuje, sir. Bardzo dziekuje — lekko uklonil sie barman. — Na waszym miejscu nie ryzykowalbym nocnej jazdy. A nie daj Boze, by dorwaly was gliny. Radze zatrzymac sie w hotelu.
— Tak chyba zrobimy — zgodzila sie Harriet. — Do widzenia.
— Do widzenia panstwu.
Gdy dotarli do auta, Blaine otworzyl drzwiczki i wpuscil do srodka Harriet. Nastepnie sam wsiadl z drugiej strony.
— Wiec co teraz? Do wozowni?
— Shep, co ty zamierzasz? Wynikna z tego same klopoty.
— Jeszcze sam nie wiem. Ale cos wymyslimy. Musimy w kazdym badz razie usunac stamtad maszyne gwiezdna, zanim Finn bedzie mial okazje wyglosic przy niej to swoje slynne kazanie.
— Jak to sobie wyobrazasz? Mamy tam teraz pojechac ja zabrac? — zdziwila sie Harriet.
— To, niestety, niemozliwe. Zbyt duza i zbyt ciezka. Ale musi byc jakies wyjscie. Musimy tak Finnowi pomieszac szyki, by odechcialo sie mu na dluzej. Jeszcze nie wiem jak, ale musimy.
— Maszyna jest z pewnoscia dobrze strzezona.
— Nie sadze, Harriet. Jestem przekonany, ze tylko dobrze zamkneli te bude. Ale nikt jej nie pilnuje osobiscie. Nie ma tu takich odwaznych. To miasto jest przerazone.
— Jestes taki sam jak Godfrey — mruknela Harriet. — Teraz ty z kolei wkladasz sobie na szyje stryczek.
— Wciaz o nim myslisz? — Blaine rzucil jej szybkie spojrzenie.
— Tak. I to duzo.
Bez slowa wlaczyl silnik i wyprowadzil auto na srodek jezdni.
Stara wozownia byla pograzona w ciszy i nic nie wskazywalo na to, by jej ktos pilnowal. Blaine i Harriet dwukrotnie przejechali szosa obok niej. Byl to sporych rozmiarow budynek pochodzacy z czasow gdy dobry stan nawierzchni odgrywal zasadnicza role. Szopa sluzyla wowczas za miejsce, gdzie chowano sprzet i maszyny do prac drogowych.
Blaine zjechal z szosy i ukryl samochod w duzej kepie wierzb.
— Harriet — odezwal sie polglosem.
— Tak, Shep.
— Zostan tu i nigdzie sie nie ruszaj. Ja zas w tym czasie poprobuje dostac sie do srodka.
— Tylko wracaj jak najszybciej. I tak masz tam niewiele do zrobienia.
— Dobrze, wroce, gdy tylko bede mogl. Mamy jakas latarke?
— Tak, w kieszeni na drzwiach.
Slyszal, jak grzebala tam chwile potracajac rozne przedmioty. Potem strumien waskiego, ostrego swiatla przecial ciemnosc padajac na atlas drogowy, przeciwsloneczne okulary i jakies zapasowe czesci do silnika.
Wreczyla mu latarke. Wzial ja, zgasil i bez slowa wysiadl z auta.
— Czekaj tu na mnie — powtorzyl nachylajac sie w drzwiczkach.
— A ty uwazaj na siebie — ostrzegla.