natychmiast zimnym ciosem nienawisci i strachu, wdrazyla sie w mysl Blaine'a sliskimi, obrzydliwymi robakami. A w samym jej centrum znalazlo sie owo przerazenie przyniesione z innej planety, groza, ktora tak odmienila Lamberta, zabierajac cala jego ludzka nature, zamieniajac w mesjasza nienawisci, w maniaka, w szalenca, ktory opuscil maszyne gwiezdna z piana na ustach, z wytrzeszczonymi, wychodzacymi z orbit oczyma i palcami zakrzywionymi na ksztalt szponow.
Bylo to odrazajace i wstretne. Brutalne i ponure. Nioslo totalne zaprzeczenie wszystkiego, co ludzkie. Nie istnialo w nim nic, co byloby czyste i jasne. Bylo otchlanne, metne i pozbawione jakichkolwiek detali — sama kwintesencja przepastnego zla.
Blaine zesztywnial caly, oczy zakryl mu jakis straszny opar, a w mozgu rozlegl sie przenikliwy, niemy skowyt, ktory w jednej chwili zatarl narastajaca w nim zgroze. Jak za dotknieciem rozdzki, pojawila sie natychmiast inna, czysta i lagodna mysl.
Mysl o Halloween.
Uchwycil sie jej kurczowo, a ona pozwolila mu przerwac ow upiorny pochod obrazow i wspomnien pochodzacych ze swiadomosci Firma, ekstaze umyslu czlowieka przepojonego lekiem i nienawiscia. Halloween — miekka, cudowna pazdziernikowa noc przepojona zapachem dymu palonych na ogniskach zeschlych lisci, rozswietlana rzesistym, kolorowym swiatlem ulic i z wiszacym ponad wierzcholkami drzew ogromnym dyskiem ksiezyca, ktory wydawal sie byc wiekszy i blizszy Ziemi, niz zazwyczaj. jakby zblizyl sie, by ogladac barwne, wesole widowisko trwajace na Ziemi. Dzieciaki smialy sie radosnie wysokimi, piskliwymi glosami. Przebiegaly miasto w niekonczacych sie korowodach przy wtorze wielu instrumentow muzycznych tworzacych kocia kapele. Krzyczaly, nawolywaly sie, spiewaly. Swiatla zapalone nad drzwiami prowadzacymi do mieszkan lsnily zachecajaco i zapraszaly dzieciarnie do srodka na wesoly poczestunek. Zakapturzone, owiniete przescieradlami male postaci znikaly tlumnie w domach i ponownie pojawialy sie na ulicach miasta dzwigajac, w miare uplywu tego cudownego wieczoru, coraz bardziej pekate, coraz ciezsze i wieksze worki.
Blaine przypomnial sobie to wszystko z najdrobniejszymi szczegolami. Jakby wydarzylo sie to zaledwie wczoraj, jakby jeszcze wczoraj byl szczesliwym dzieckiem przebiegajacym w radosnym uniesieniu uliczki miasta.
Lecz naprawde to juz tak dawno temu — myslal ze scisnietym gardlem. Jeszcze zanim swiat zostal pokryty posepnym calunem strachu, w czasach gdy magia byla moda i zabawa, a Halloween szczesliwym i beztroskim dzieciecym swietem, w ktore z ochota wlaczali sie dorosli. Lecz wszystko to dzialo sie w czasach, kiedy rodzice nie drzeli o dzieci przebywajace o zmroku poza domem.
Dzisiaj takie Halloween jest juz nie do pomyslenia. Dzisiaj w wieczor Halloween podwojnie barykaduje sie drzwi, zamyka kominy. a w nadprozach przybija dodatkowe znaki magiczne.
I gdziez sie podzialy te wieczory tak radosne, tak swobodne — myslal z bezmiernym zalem Blaine. Gdziez jest ta noc, gdy on i Charlie Jones straszyli pod oknem Starego Chandlera? Chandler wyskoczyl wowczas na zewnatrz z glosnym krzykiem doskonale imitujacym gniew, sciskajac w dloni nabity karabin. Ach, jak sie wtedy wystraszyli, jak uciekali. W panicznej ucieczce wpadli do dolu wykopanego na tylach posesji Lewisa.
Byly to inne czasy — tak inne, ze kiedy Blaine zaczal myslec o nich, nie byl juz zdolny myslec o czyms innym.
28.
Obudzil sie zziebniety i zdretwialy. Otumaniony snem nie mogl zrazu pojac, gdzie sie znajduje. W calym ciele czul znuzenie, a w kosciach i miesniach dojmujacy bol spowodowany twardym i nie rownym poslaniem, ktore moscil w pospiechu i po omacku. Lezal dluzszy czas wpatrujac sie tepym wzrokiem w dzika platanine galezi nad twarza i stopniowo wracala mu swiadomosc. Powoli docieralo do niego gdzie jest, kim jest, dlaczego znajduje sie w takim miejscu.
Powrocila don ostatnia mysl przed zasnieciem. Mysl o Halloween.
Usiadl gwaltownie uderzajac mocno czolem o gruby konar zwieszajacy sie ponad jego glowa. Zaczela ogarniac go furia.
Halloween nie bylo dluzej tym samym Halloween. Halloween bylo spiskiem, zrecznie utkana intryga.
Diabelskim w swej prostocie pomyslem — byl to plan, ktory mogl sie wykluc wylacznie w umysle Lamberta Finna.
Nie wolno dopuscic, by Lambert Finn zrealizowal swe zamierzenia. Jesli mu sie one powioda, reakcja ludzi bedzie gwaltowna i krwawa, nastapi straszliwy pogrom dewiatow, jakiego swiat dotad nie widzial.
Najblizszym miejscem, gdzie Blaine moze znalezc pomoc jest Hamilton. Z cala pewnoscia mieszkancy osady pospiesza z pomoca, gdyz Hamilton jest miasteczkiem dewiatow. A jesli plany Finna powioda sie, pierwsze umrze wlasnie Hamilton.
Halloween — jesli tylko nie pomylil sie w rachubach — wypada pojutrze. Pozostaly wiec dwa dni. Wyczolgal sie z krzakow i rozejrzal wokolo. Bylo jeszcze bardzo wczesnie, a slonce dopiero wychylalo sie zza okolicznych wzgorz. Blaine, bawiac sie odruchowo cienka galazka, oddychal gleboko ostrym, prawie mroznym powietrzem. Wodzil zamyslonym wzrokiem po stokach wzgorz porosnietych pozolkla od slonca i przymrozkow trawa i umykajacych zawrotnie w dol ku plynacej u ich podnoza rzece. Czul przelatujace po krzyzu ostrymi iglami lodowate dreszcze. Aby sie nieco rozgrzac, zaczal energicznie wymachiwac ramionami.
Hamilton powinno lezec na polnocy tam, w dole rzeki, Motel „The Plainsman” stal bowiem przy drodze, ktora wiodla z Belmont na polnoc, a stamtad Hamilton bylo odlegle tylko o mila lub dwie. Zbiegl po stoku na brzeg rzeki. Rozgrzany biegiem i mocniejszymi juz promieniami slonca oddychal gleboko rozgladajac sie po okolicy.
Przebrnal rozlegla lawice piachu i zatrzymal sie nad sama woda. Przykucnal, zlozyl dlonie i zanurzyl je w wodzie. Podniosl do twarzy i pil. Woda byla przerazliwie zimna o lekko gliniastym smaku i zapachu zbutwialych lisci. Po wypiciu kilku lykow w zebach zgrzytal nieprzyjemnie piasek.
Lecz byla to woda. Wilgoc, ktorej tak potrzebowalo jego zaschniete gardlo. Zanurzal dlonie kilkakrotnie, gdyz bez wzgledu na to, jak mocno zaciskal rece, nim doniosl je do ust, wiekszosc wody wyciekala przez palce.
Choc dawno juz zaspokoil pragnienie, nie ruszal sie z miejsca trwajac bez ruchu. Napawal sie cisza i spokojem tego zakatka, w ktorym sie zdawalo, ze swiat caly zostal stworzony zaledwie wczoraj i nie starczylo jeszcze czasu na nagromadzenie sie w nim pokladow nienawisci, gniewu, chciwosci i wszystkich innych plag, gnebiacych od tysiacleci rase ludzka.
Cisze zalegajaca rzeke przerwalo naraz glosne plusniecie wody, na dzwiek ktorego Blaine blyskawicznie poderwal sie na nogi. Zmrozony strachem zaczal rozgladac sie goraczkowo wokol. Jednak ani na rzece, ani na brzegu nie dostrzegl niczego niepokojacego. Miejsce bylo ciche i odludne jak dotad. Blaine rozesmial sie glosno na mysl o swych obawach. Prawdopodobnie jakies zwierze wodne — pomyslal rozbawiony. Norka, pizmowiec, szczur, wydra, a moze bobr. Lub zwykla ryba.
Po chwili jednak plusniecie powtorzylo sie — tym razem glosniejsze. Zza kepy drzew wyplynela lodz kierujac sie najwyrazniej w strone lawicy piasku, na ktorej stal Blaine. Przy sterze siedzial mezczyzna otulony luznym, ciemnym plaszczem i poruszal wioslem tak niezdarnie, iz Blaine, mimo calego strachu i napiecia, nie potrafil opanowac usmiechu. Dziob lodzi sterczal wysoko nad powierzchnia wody, uniesiony ciezarem silnika i czlowieka siedzacego na rufie.
Lodz dobijala ciezko do brzegu i Blaine skupil cala uwage na postaci mezczyzny sterujacego nia. Juz kiedys go spotkal. Byl o tym przekonany.
Podszedl do lodzi, chwycil za dziob i wyciagnal na piach.
— Bog z toba, synu — odezwal sie czlowiek w lodzi. — Jak ci sie powodzi? Przepiekny poranek, prawda?
— Ojciec Flanagan! — wykrzyknal zdumiony Blaine. Stary kaplan rozesmial sie.
— Alez Ojciec jest bardzo daleko od domu — rzekl Blaine, gdyz nic innego nie przyszlo mu do glowy.
— Ide tam, gdzie mnie Pan posyla — powaznym tonem odparl Ojciec Flanagan. Pochylil sie do przodu i wyciagajac reke, poklepal lekko siedzenie przed soba.
— Czy nie moglbys, moj synu, usiasc na chwile? — spytal. — Bog wybaczy mi moje lenistwo, ale jestem tak okropnie zmordowany. Ta lodz…