Tylne drzwi wciaz byly otwarte. Znow zawinal karabin w koc, polozyl go z tylu i zasunal drzwi. Usiadl za kierownica i zapuscil silnik. Zerknal przez przednia szybe na parkometr. Zostaly mu czterdziesci cztery minuty. Wyjechal tylem i skierowal sie do wyjazdu. Zjechal po rampie do niepilnowanej bramy, a potem dwukrotnie skrecil w prawo, w platanine uliczek na tylach
supermarketow. Przejechal pod wiaduktem, zanim uslyszal
pierwsze syreny. Odetchnal. Radiowozy jechaly na wschod, a on na zachod.
Dobra robota, pomyslal. Skuteczna infiltracja, szesc oddanych strzalow, piec celnych, udany odwrot, gladko jak po masle.
Nagle usmiechnal sie. Wojskowe statystyki od dawna wykazuja, ze na polu bitwy jeden zabity nieprzyjaciel przypada na pietnascie tysiecy naboi wystrzelonych przez piechote. Jednak dobrze wyszkoleni strzelcy wyborowi osiagaja lepsze wyniki. O wiele lepsze. Scisle mowiac, dwanascie i pol tysiaca razy lepsze. We wspolczesnej armii jeden zabity wrog przypada na jeden i dwie dziesiate pocisku wystrzelonego przez snajpera. A jeden przecinek dwa to dokladnie piec celnych strzalow na szesc. Dokladnie taka sama srednia. Prosta arytmetyka. Tak wiec nawet po tylu latach wojskowy strzelec wyborowy uzyskal taki wynik, jakiego oczekiwaliby jego instruktorzy. Byliby bardzo zadowoleni.
Jednak jego dawni instruktorzy przygotowywali strzelcow wyborowych do dzialan na polu bitwy, a nie do popelniania przestepstw. W przypadku tych ostatnich dochodza do glosu czynniki nieistniejace na polu bitwy. Te czynniki zmieniaja definicje udanego odwrotu. W tym konkretnym wypadku najszybciej zareagowaly media. I nic dziwnego, skoro doszlo do strzelaniny pod oknem filii NBC. Zanim tuzin przerazonych swiadkow niemal jednoczesnie zadzwonil ze swoich telefonow komorkowych pod 911, wydarzyly sie dwie rzeczy. Po pierwsze, zaczely nagrywac wszystkie minikamery w biurze NBC. Personel chwycil je, wlaczyl i wycelowal w okna. Po drugie, miejscowa reporterka, niejaka Ann Yanni, zaczela ukladac slowa komunikatu, w pelni swiadoma tego, ze bedzie to jej pierwszy naprawde wystrzalowy reportaz. Byla wstrzasnieta i przestraszona, ale potrafila dostrzec i wykorzystac nadarzajaca sie
okazje. Tak wiec zaczela ukladac w myslach komunikat. Wiedziala, ze najwazniejszy jest dobor odpowiednich slow, a do glowy przychodzily jej: „snajper”, „bezsensowny” i „mord”. Aliteracja byla czysto instynktowna. Tak jak banalnosc tych okreslen. Jednak „mord” to jedyne slowo, jakie wydawalo jej sie odpowiednie. Ponadto „mord” bylo doskonalym slowem. W
Ponadto na polu bitwy nie ma strozow prawa. Tuzin jednoczesnych telefonow pod numer 911 sprawil, ze konsola dyspozytora rozjarzyla sie swiatelkami jak bozonarodzeniowa choinka i po czterdziestu sekundach miejscowa policja oraz straz pozarna juz byly w drodze. Wyslano wszystkie wozy, z
nosc z dyspozytorem, rozpaczliwie czekajac na kolejne informacje.
– Dzwoni nastepny facet! – krzyknal dyspozytor.
– Kto? – odkrzyknal Emerson.
– Komandos z biura werbunkowego.
– Byl swiadkiem?
– Nie, znajdowal sie w srodku. Jednak teraz jest na zewnatrz.
Emerson zacisnal zeby. Wiedzial, ze nie bedzie pierwszy na miejscu zbrodni. Nawet nie w pierwszej dziesiatce. Zdawal sobie sprawe z tego, ze musi dowodzic z tylu. Tak wiec potrzebowal dobrych oczu. Natychmiast. Komandos? Ten sie nada.
– W porzadku – rzekl. – Polacz mnie z nim.
Uslyszal elektroniczne piski i trzaski, a potem nowe dzwieki. Uliczny halas, odlegle krzyki, plusk wody. Fontanna, pomyslal.
– Kto mowi? – zapytal.
Odpowiedzial mu meski glos, opanowany, lecz glosny i zdyszany. Najwyrazniej mowiacy trzymal sluchawke blisko ust.
– Tu Kelly – powiedzial mezczyzna. – Sierzant sztabowy piechoty morskiej Stanow Zjednoczonych. Z kim rozmawiam?
– Emerson, policja. Utknalem w korku jakies dziesiec minut od was. Co tam mamy?
– Piec ofiar – powiedzial komandos.
– Pieciu zabitych?
– Zgadza sie. O kurwa.
– Ranni?
– Zadnego nie widze.
– Pieciu zabitych i zadnego rannego?
– Zgadza sie – powtorzyl komandos.
Emerson nic nie powiedzial. Widywal juz strzelaniny w srodku miasta. Widywal zabitych. Jednak nigdy nie widzial wylacznie zabitych. Po strzelaninach w miescie zawsze byli zabici i ranni. Zazwyczaj w identycznych proporcjach.
– Jest pan pewien, ze nie ma rannych? – zapytal.
– Calkowicie, sir – odparl komandos.
– Kim sa ofiary?
– Cywile. Czterech mezczyzn, jedna kobieta.
– Kurwa.
– Potwierdzam, sir – powiedzial komandos.
– Gdzie pan byl?
– W biurze werbunkowym.
– Co pan widzial?
– Nic.
– A co pan slyszal?
– Strzaly, sir. Szesc strzalow.
– Z broni recznej?
– Raczej dlugiej. Tak mi sie zdaje.