Lee Child

Jednym strzalem

Z angielskiego przelozyl Zbigniew A. Krolicki

Tytul oryginalu: ONE SHOT

Dla Maggie Griffin

Mojej pierwszej i najlepszej przyjaciolki w Ameryce

1

Piatek. Piata po poludniu. Chyba najgorsza pora na to, aby nie rzucajac sie w oczy, przejechac przez miasto. A moze najlepsza. Poniewaz o piatej po poludniu w piatek nikt na nic nie zwraca uwagi. Tylko na droge przed soba.

Czlowiek z karabinem jechal na polnoc. Nie za szybko, nie za wolno. Nie zwracajac na siebie uwagi. Nie wyrozniajac sie niczym. Jechal jasnym minivanem, ktory pamietal lepsze czasy. Byl sam. Nosil jasny prochowiec i jeden z tych bezksztaltnych jasnych kapelusikow, jakie starsi panowie nosza na polach golfowych, kiedy prazy slonce lub pada deszcz. Kapelusik mial dwukolorowy otok. Byl nasuniety na oczy. Plaszcz byl zapiety pod szyje. Mezczyzna nosil okulary przeciwsloneczne, chociaz samochod mial przyciemnione szyby, a dzien byl pochmurny. I nosil rekawiczki, chociaz zima skonczyla sie juz przed trzema miesiacami, a dzien wcale nie byl chlodny.

W miejscu, gdzie First Street zaczynala piac sie na wzgorze, pojazdy poruszaly sie w slimaczym tempie. Potem zupelnie sie zatrzymaly, tam gdzie dwa pasy przechodzily w jeden, poniewaz z drugiego robotnicy zerwali asfalt. Cale miasto bylo rozkopane. Juz od roku jazda przez nie byla koszmarem. Dziury w nawierzchni, wywrotki ze zwirem, betoniarki, maszyny do wylewania asfaltu. Czlowiek z karabinem zdjal reke z kierownicy. Podciagnal mankiet. Spojrzal na zegarek.

Jedenascie minut.

Badz cierpliwy.

Zdjal noge z hamulca i samochod wolno ruszyl naprzod. Potem znow sie zatrzymal, tam gdzie zaczynalo sie srodmiejskie centrum handlowe i ulica stawala sie wezsza, a chodniki szersze. Z lewej i prawej wznosily sie supermarkety, kazdy nastepny nieco wyzej od poprzedniego z powodu nachylenia stoku. Szerokie chodniki zapewnialy duzo miejsca spacerujacym klientom. Zeliwne maszty flagowe i zeliwne slupy latarn staly w dlugim szeregu niczym wartownicy miedzy ludzmi a samochodami. Ludzie mieli tu wiecej miejsca niz samochody. Te poruszaly sie bardzo wolno. Znowu spojrzal na zegarek.

Osiem minut.

Badz cierpliwy.

Sto jardow dalej bylo troche mniej sklepow. Robilo sie luzniej. First Street stawala sie nieco szersza i znow troche zaniedbana. Pojawialy sie bary i tanie sklepiki. Po lewej znajdowal sie wielopoziomowy parking. Kolejne roboty drogowe prowadzono w miejscu, gdzie rozbudowywano parking. Jeszcze dalej ulice zamykal niski mur. Za nim ciagnal sie rozlegly plac z rzezbiona fontanna. Po lewej stronie placu stala stara biblioteka miejska, po prawej nowy biurowiec, za nim wiezowiec z czarnego szkla. First Street gwaltownie skrecala w prawo przed murem odgradzajacym plac i biegla dalej na zachod, obok zasmieconych tylnych wejsc i wjazdow dostawczych, a potem pod estakada autostrady stanowej.

Jednak czlowiek w minivanie zwolnil, nie dojezdzajac do zakretu przed placem, a potem skrecil w lewo i zjechal na parking. Pojechal na gore. Przy wjezdzie nie bylo szlabanu, poniewaz kazde miejsce mialo swoj parkometr. Tak wiec nie bylo tu kasjera, zadnego swiadka, biletu, papierowego sladu. Mezczyzna w minivanie dobrze o tym wiedzial. Wjechal na drugi poziom i skierowal woz na sam koniec hali. Na moment zostawil silnik na jalowym biegu, wysiadl z samochodu i zabral styropianowy pomaranczowy slupek z miejsca, na ktorym zamierzal zaparkowac. Znajdowalo sie na samym koncu starego parkingu, tuz przy dobudowywanej czesci.

Zaparkowal samochod i wylaczyl silnik. Przez moment siedzial nieruchomo. Wokol panowala cisza. Parking byl zapchany samochodami. Miejsce, ktore zabezpieczyl styropianowym slupkiem, bylo ostatnim wolnym stanowiskiem. Ten parking zawsze byl zatloczony. Mezczyzna o tym wiedzial. Dlatego rozbudowywali budynek. Podwajali jego pojemnosc. Korzystali z niego glownie klienci sklepow. Dlatego bylo tu tak cicho. Nikt zdrowy na umysle nie probowalby stad wyjechac o piatej po poludniu. Nie w godzinie szczytu. Nie przy tych robotach drogowych. Ludzie albo odjechali przed czwarta, albo czekali do szostej.

Mezczyzna w minivanie sprawdzil czas.

Cztery minuty.

Spokojnie.

Otworzyl drzwi po stronie kierowcy i wysiadl. Wyjal z kieszeni cwiercdolarowke i wlozyl do parkometru. Mocno przekrecil raczke, uslyszal brzek wpadajacej monety i zobaczyl, jak zegar dal mu za nia godzine. Nie slychac bylo zadnego innego dzwieku. W powietrzu unosil sie tylko zapach zaparkowanych pojazdow: benzyny, gumy, spalin.

Stanal nieruchomo obok samochodu. Na nogach mial stare pustynne buty z zamszu koloru khaki, sznurowane, z bialymi miekkimi podeszwami – ulubione obuwie zolnierzy sil specjalnych. Standardowy model, niezmieniany chyba od szescdziesieciu lat.

Obejrzal sie na parkometr. Piecdziesiat dziewiec minut. Nie bedzie potrzebowal piecdziesieciu dziewieciu minut. Otworzyl przesuwane tylne drzwi minivana, pochylil sie, odwinal koc i wyjal karabin. Byl to samopowtarzalny springfield M1A super match z kolba z amerykanskiego orzecha, dluga lufa i magazynkiem na dziesiec pociskow kalibru.308. Cywilny odpowiednik snajperskiego karabinu Ml4, uzywanego przez amerykanska armie w tym czasie, kiedy przed laty sluzyl w wojsku. Byla to dobra bron. Moze niezapewniajaca tak dokladnego pierwszego strzalu jak najlepsze karabiny z zanikiem ryglowym, ale wystarczajaca. Zupelnie wystarczajaca. Nie zamierzal strzelac z bardzo duzej odleglosci. I byla zaladowana pociskami Lake

City M852. Jego ulubionymi, robionymi na zamowienie. Luski Lake City Match, proch Federal i pociski BT o masie 168 granow, z wkleslymi czubkami. Pociski byly chyba lepsze niz bron. Lekkie przegiecie.

Nasluchiwal w milczeniu, po czym podniosl karabin z tylnego siedzenia. Zabral go ze soba tam, gdzie konczyla sie stara i zaczynala nowa czesc budynku. Miedzy stara a nowa betonowa plyta biegl polcalowy rowek. Jak linia demarkacyjna. Domyslil sie, ze to szczelina dylatacyjna. Ze wzgledu na letnie upaly. Przypuszczalnie wypelnia ja smola. Nad rowkiem miedzy dwoma filarami rozpieto zolto-czarna tasme z nadrukiem UWAGA! NIE WCHODZIC. Przykleknal na kolano i przeslizgnal sie pod nia. Wyprostowal sie i wszedl na teren budowy. Czesc nowej betonowej posadzki byla juz gladka, a czesc chropowata – wciaz czekala na ostatnia warstwe. Tu i owdzie rozlozono pomosty z drewnianych desek. Wszedzie lezaly sterty papierowych workow po cemencie, pelnych i pustych. Dostrzegl kolejne szczeliny dylatacyjne. I rzedy wylaczonych zarowek. Puste taczki, pogniecione pojemniki, szpule kabli, walajace sie drewniane krawedziaki, sterty gruzu, milczace betoniarki. Wszedzie byl szary cementowy pyl, drobniutki jak talk, oraz zapach wapna.

Mezczyzna z karabinem szedl przez mrok, az dotarl do nowego polnocno-wschodniego rogu budynku. Tam przystanal, mocno oparl sie plecami o szorstki betonowy filar i znieruchomial. Z glowa obrocona w prawo powoli sie przesunal, tak aby dobrze widziec otoczenie. Znajdowal sie okolo osmiu stop od nowej balustrady parkingu. Polnocna sciana. Siegajaca mu prawie do pasa. Niedokonczona. Powstrzeliwano w nia kolki, na ktorych pozniej

Вы читаете Jednym strzalem
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату