innego.

– Powinienes sprawdzic, jakie sprawy umarza.

– Jakbym mial malo roboty.

Reacher skinal glowa. Odstawil kubek. Wstal.

– Zacznij od Oline Archer – poradzil. – Od ofiary. Teraz

ona jest najwazniejsza.

Podszedl do okna i sprawdzil ulice. Nic nie zauwazyl. Kiwnal glowa Franklinowi, poszedl korytarzem do drzwi i na schody.

***

Przystanal na najwyzszym stopniu i przeciagnal sie. Poruszyl ramionami, rozprostowal palce, zaczerpnal tchu. Zdretwial po calym dniu siedzenia za kierownica i na krzesle. I mial dosc ukrywania sie. Dobrze bylo tak stac i nic nie robic, nie ruszac sie i nie chowac. Na otwartej przestrzeni w blasku dnia. Oprocz czarnego suburbana Franklina wszystkie samochody zniknely z malego parkingu. Na ulicy panowal spokoj. Reacher spojrzal w prawo. Na drodze prowadzacej z polnocy na poludnie juz zaczynal sie wzmozony ruch. Po lewej jeszcze nie. Postanowil najpierw ruszyc na zachod. Bedzie musial zatoczyc szeroki luk, by ominac posterunek policji. Potem pojdzie na polnoc. Na polnoc od centrum miasta rozciagal sie labirynt uliczek. Tam czul sie najlepiej.

Zaczal schodzic. Kiedy stanal na chodniku, uslyszal jakis dzwiek za plecami. Chrzest cienkiej podeszwy na wapiennym zwirze. Cichy. Potem charakterystyczny odglos przeladowywanej srutowki.

I glos, ktory powiedzial:

– Nie ruszaj sie.

Obcy akcent. Slaby, ale wyraznie slyszalny. Gdzies z polnocy. Reacher zatrzymal sie. Stal spokojnie i spogladal przed siebie, na ceglany mur po drugiej stronie ulicy.

– Zrob krok w prawo – powiedzial glos. Reacher zrobil krok w prawo. Dlugi krok.

– Teraz odwroc sie, tylko bardzo wolno.

Reacher odwrocil sie, naprawde powoli. Trzymal rece z daleka od ciala. Zobaczyl niskiego czlowieczka, stojacego pietnascie stop dalej. Tego samego, ktorego zauwazyl poprzedniego wieczoru. Najwyzej piec stop i cztery cale wzrostu, sto trzydziesci funtow wagi, szczuply, blady, ze sterczacymi krotko scietymi wlosami. Chenko. A raczej Charlie. W prawej rece trzymal obrzyna z pistoletowa kolba. W lewej jakis czarny przedmiot.

– Lap – powiedzial Charlie.

Rzucil mu ten czarny przedmiot. Reacher patrzyl, jak ten koziolkuje w powietrzu. To nie granat – uspokoila go podswiadomosc. Zalapal to cos. Obiema rekami. To byl but. Skorzany damski bucik, czarny, na slupku. Jeszcze cieply.

– Teraz go odrzuc – powiedzial Charlie. – Tak jak ja to

zrobilem.

Reacher zawahal sie. Czyj to but? Przyjrzal mu sie. Niski obcas. Rosemary Barr?

– Odrzuc go – rozkazal Charlie. – Spokojnie i powoli.

Ocenic sytuacje. Reacher nie mial broni. Trzymal w reku

but. Nie kamien, nie glaz. But byl lekki i delikatny. Nie nadawal sie jako bron. Charlie po prostu odtracilby go machnieciem reki.

– Odrzuc mi go – powtorzyl Charlie.

Reacher nie usluchal. Moglby oderwac obcas i cisnac nim jak strzalka. Jak pocisk. Jednak Charlie zastrzelilby go, kiedy Reacher by sie zamachnal. Stal pietnascie stop dalej, przygotowany, trzymajac srutowke. Za blisko, by mogl chybic, za daleko, zeby go dosiegnac.

– Ostatnia szansa – powiedzial Charlie.

Reacher odrzucil mu but. Lagodnym lukiem. Charlie zlapal but jedna reka i wygladalo to tak, jak na puszczonym w tyl filmie.

– Ona jest teraz na letnim obozie – powiedzial Charlie. -

Traktuj to w ten sposob. Musi poznac kilka zyciowych prawd.

Popracowac nad swoim zeznaniem. O tym, jak jej brat wszystko zaplanowal. Jak kiedys cos mu sie wymknelo. Bedzie wspanialym swiadkiem. Najwazniejszym swiadkiem oskarzenia. Rozumiesz to, prawda?

Reacher nie odpowiedzial.

– Tak wiec gra sie skonczyla – powiedzial Charlie.

Reacher nadal milczal.

– Zrob dwa kroki w tyl – polecil Charlie.

Reacher cofnal sie o dwa kroki. Stanal na skraju chodnika. Charlie znajdowal sie dwadziescia stop od niego. Wciaz trzymal w reku but. Usmiechal sie.

– Odwroc sie – powiedzial.

– Chcesz mnie zastrzelic? – zapytal Reacher.

– Moze.

– Powinienes.

– Dlaczego?

– Bo jesli tego nie zrobisz, znajde cie i pozalujesz, ze tego nie zrobiles.

– Gadanie.

– Ja nie rzucam slow na wiatr.

– Moze wiec cie zastrzele.

– Powinienes.

– Odwroc sie – polecil Charlie. Reacher odwrocil sie.

– Teraz stoj spokojnie.

Reacher stal spokojnie. Twarza do ulicy. Oczy mial otwarte. Spogladal na asfalt. Polozono go na starym bruku. Mnostwo wybrzuszen ukladajacych sie w regularny wzor. Zaczal je liczyc, zeby czyms zapelnic ostatnie sekundy zycia. Jednoczesnie wytezal sluch. Usilowal zlowic uchem szmer odziezy, gdy Charlie wyciagnie reke. Nasluchiwal metalicznego szczeku jezyka spustowego, pokonujacego te ostatnia jedna dziesiata cala. Czy Charlie strzeli? Zdrowy rozsadek podpowiadal, ze nie. Zabojstwa zawsze sa przedmiotem dochodzenia.

Tylko ze ci ludzie byli szalencami. I prawdopodobnie na ich liscie plac figurowal miejscowy policjant. Albo oni byli na jego liscie plac.

Cisza. Reacher nadstawial uszu.

Nic nie slyszal. Nic sie nie dzialo. Zupelnie nic. Minela minuta. Dwie. Potem w odleglosci stu jardow na wschod zawyla syrena. Dwa krotkie elektroniczne piski radiowozu przedzierajacego sie przez zatloczona ulice.

– Stoj spokojnie – powtorzyl Charlie.

Reacher stal spokojnie. Dziesiec sekund. Dwadziescia. Trzydziesci. Potem na ulicy pojawily sie jednoczesnie dwa radiowozy. Jeden od wschodu, a drugi od zachodu. Oba jechaly szybko. Z rykiem silnikow. Z wizgiem opon. Ceglane mury glosnym echem odbijaly te dzwieki. Radiowozy zahamowaly. Otworzyly sie drzwiczki. Policjanci wyskoczyli na ulice. Reacher sie obejrzal. Charliego juz nie bylo.

14

Вы читаете Jednym strzalem
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату