wydanie gazety albo telewizyjnych wiadomosci, i cala robota, jesli nie dotrze na czas, idzie w diably. Jeszcze trzeba dojechac do miejsca nadawania – domu otoczonego workami z ziemia, z agregatem pradotworczym i antena paraboliczna na dachu, gdzie pracuje Pierre Peyrot i ludzie z EBU. A i tam transmisja czasem bywa przerywana z powodu uszkodzenia linii, klopotow z sygnalem, awarii agregatu czy zbyt bliskiego wybuchu bomby. Praca calego dnia moze w ten sposob przepasc i wtedy Barry, amerykanski technik, wzrusza ramionami, patrzac na Barlesa, jakby mu skladal kondolencje. Mayhe the next time, moze nastepnym razem. Barry to rosly facet, zawsze w dobrym humorze, rozmawial przez telefon satelitarny ze swoja filipinska zona w dziwnej mieszance angielsko-hiszpanskiej i zanim odlozyl sluchawke, mowil: kocham cie, cichutko, zaslaniajac usta dlonia, jakby sie wstydzil, ze inni slysza, kiedy staje sie na piec sekund czuly. Ludzie z EBU to ekipa najemnikow bardzo dobrych w swoim fachu, ktorzy obslugiwali transmisje satelitarne telewizji stowarzyszonych w sieci Eurowizji. Pierre, ich lokalny szef, byl Francuzem, chudym i milym, w okularach, ktory przez pol roku mieszkal w Amsterdamie z zona i corka, a druga polowe spedzal na wojnach w najrozniejszych miejscach planety. Barles pracowal z nim juz wszedzie, byli starymi przyjaciolmi. Kazdego dnia, bez wysylania przez Madryt oficjalna droga zapotrzebowania do Brukseli, Peyrot rezerwowal dla Barlesa i Marqueza satelite na dziesiec minut i godzine na montaz u Franza, milczacego Niemca, lub u Salema, jasnowlosego, drobnego i usmiechnietego Szwajcaro-Tunezyjczyka. W gorsze dni redagowali material w helmach na glowie i w kamizelkach kuloodpornych. Kiedys, w Sarajewie, Franz i Barles odeszli od stolu montazowego na trzydziesci sekund przed tym, jak granat wybuchl pod oknem, pokrywajac caly pokoj odlamkami. Pierre ulozyl, do muzyki w rytmie znanych kupletow, tekst o calym wydarzeniu: “Raz, gdy hiszpanska ekipa poszla odlac sie', itd. Czesto ja spiewali, kiedy po ciemku upijali sie w Holiday Inn, podczas gdy na zewnatrz spadaly bomby, Manucher opowiadal niezrozumiale iranskie dowcipy, a Arianne, korespondentka France Inter, ktora czasami wydawala sie podobna do ksiezniczki Karoliny z Monako, wyciagala od Barlesa cale paczki chusteczek higienicznych, bo jej sie skonczyly podpaski.
Hotele dla dziennikarzy. Kazda wojna ma swoje hotele i zawsze tak bylo. Vicente Talon, Giorgio Torchia, Pedro Mario Herrero, Louisset, Miguel de la Cuadra, Green, Vicente Romero, Fernando de Giles, Basilio, Bonecarrere, Claude Gluntz, Manolo Alcala, starzy reporterzy z Algierii, Katangi, Kuby, Biafry i wojny szesciodniowej, zmarli, skonczeni lub emerytowani, bohaterowie opowiadanych w barach i burdelach historii, ktorymi Barles karmil sie w mlodosci, wspominali z nostalgia hotel Aletti w Algierze czy Saint-Georges w Bejrucie. Kiedy myslal o tym, czul sie przerazliwie staro. Razem z Manu Leguineche i paru innymi, Barles nalezal do pokolenia niemal juz wymarlego, ktore zaczelo sluchac kul w poczatkach lat siedemdziesiatych. To byly inne czasy, nie bylo takiego pospiechu – stukales w klawiatury starych teleksow, kreciles filmy, dzwigales poobijanego underwooda, mogles przepasc na cale miesiace gdzies w Afryce, a po powrocie i tak i reportaz publikowano na pierwszej stronie. Teraz jednak wystarczalo pieciominutowe spoznienie czy przestawienie satelity, zeby informacja sie zestarzala i stala sie niczym wiecej jak cholernym smieciem.
Dla Barlesa, jak dla wszystkich reporterow weteranow, kazda wojna wiazala sie z nazwa jakiegos hotelu. Kiedy plemie specjalnych wyslannikow odkopuje topor i biegnie za zapachem prochu, wiele twarzy i nazwisk pojawia sie w pamieci na wspomnienie dat i hoteli:
Ledra Palace na Cyprze, Commodore i Alexandre w Bejrucie, Intercontinentale w Managui, Bukareszcie i Ammanie, Hilton w Kuwejcie, Chart w Ndzamenie, Camino Real w Salwadorze, Continental w Sajgonie, Sheraton w Buenos Aires, Parador w Al-Ajun, Dunav w Vukovarze, Mansour i Rachid w Bagdadzie, Explanade w Zagrzebiu, Anna Maria w Medugorje, Meridien w Az-Zahranie, Holiday Inn w Sarajewie i wiele innych rozsypanych po obszernej mapie katastrof. Hotele wybrane na sztab glowny reporterow mieszcza w sobie osobliwy i malowniczy swiat: ekipy telewizyjne pojawiajace sie i wyjezdzajace, kable placzace sie w hallach i na schodach, baterie ladujace sie we wszystkich mozliwych gniazdkach, anteny telefoniczne i sprzet nadawczy w kazdym miejscu, bar narazony na systematyczna grabiez, wylaczenia pradu, swieczki w pokojach, kelnerzy, zolnierze, Streczyciele, dziwki, przemytnicy, taksowkarze, szpiedzy, donosiciele, policjanci, tlumacze, dolary, czarny rynek, fotografowie siedzacy w westybulu, faceci z radiami Sony przylepionymi do ucha sluchajacy France Inter albo BBC, kamery walajace sie po ziemi, sprzet nadawczy, przenosne komputery, maszyny do pisania, kamizelki kuloodporne na kupie z helmami i spiworami… Czasem, jak na Cyprze, w Kuwejcie czy w Sarajewie, woda cieknie po schodach, szyby sa potluczone przez kule i pokoje zniszczone wybuchami bomb, w korytarzach leza materace i slychac halas benzynowych pradnic, dzieki ktorym jest energia elektryczna. Barles przypomnial sobie hotel, w ktorym Aglae Masini czolgala sie razem z Enrique Gasparem i Luisem Pancorbo przez hali, podczas gdy tureccy spadochroniarze strzelali do nich od strony basenu. Cornelius upijajacy sie z Josemi Diaz Gilem w porze happy hour – dwa drinki w cenie jednego – w Camino Real, po tym jak przezyli w gorach atak rakietowy ze smiglowca armii salwadorskiej. Enric Marti czyszczacy swoje nikony w barze Holiday Inn w chwili, kiedy serbski pocisk wysadza w powietrze pokoj 326. Achille D'Amelia, Ettore, Peppe i inni wloscy dziennikarze w kapielowkach i maskach gazowych na basenie hotelu Meridien, podczas gdy wystrzelone przez Irak rakiety Scud powodowaly ogloszenie alarmu w Az-Zahranie. Alfonso Rojo odsadzajacy od czci matke Petera Arnetta, bo nie pozwalal mu skorzystac z telefonu w hotelu Rachid w Bagdadzie. Ricardo Rocha z kieliszkiem w rece, wychodzacy z Intercontinentalu, zeby popatrzec, jak sandinisci atakuja bunkier Somozy. Manu Leguineche piszacy na swojej olivetti na tarasie Continentalu, o rzut kamieniem od partyzantow Wietkongu. Javier Yalenzuela w ciemnych okularach w barze hotelu Alexandre, zakochany w Libance i odkrywajacy wlasnie wojne. Tomas Alcoverro powaznie rozmawia z papuga w hotelu Commodore, namawiajac ja, zeby powtarzala: Cembrero, nienawidze cie, Cembrero, nienawidze cie. Wszyscy biegnacy sie schronic do Osijek Garni, i Julio Fuentes spiacy w swoim pokoju, nieswiadomy niczego, bo odlaczal aparat sluchowy od ucha, zeby moc spokojnie spac. Albo osiemnascie rumunskich dziwek, zrekrutowanych osobiscie przez Barlesa na sylwestrowa zabawe dziennikarzy w hotelu Intercontinental, pijacych wspolnie z alfonsami i kelnerami, kiedy Josemi cpa rozgnieciony actron, bracia Dalton – telewizja galicyjska – produkuja jointy, a Julio Alonso i Ulf Davidson, kompletnie zalani, rzucaja snieznymi kulkami w goscia z CNN, ktory, stojac pod oknem, wlasnie nadaje na zywo.
Lezeli obok siebie i patrzyli na rzeke. Barles spojrzal kolejny raz na profil kamerzysty: mial dwudniowy zarost, a pionowe zmarszczki po obu stronach ust nadawaly jego twarzy wyraz twardego uporu.
– Zostalo nam niewiele czasu – odezwal sie Barles.
– Wszystko mi jedno. Tym razem nie strace mostu.
Marquez mial w Madrycie zone i dwie corki, ktore widywal przez miesiac w roku, i po dwudziestu dniach tego miesiaca stawal sie tak nieznosny, ze wlasna rodzina radzila mu wsiasc w samolot i jechac na jakas wojne. Moze Eva, jego zona, dlatego jeszcze sie z nim nie rozwiodla, ze ciagle trwaja wojny, na ktore mozna go wysylac. Czasem, w rzadkich chwilach zwierzen, Marquez pytal Barlesa, co do cholery zrobi, kiedy juz bedzie za stary na podroze i bedzie musial siedziec w domu przez cale dlugie miesiace. Barles zazwyczaj mu odpowiadal, ze nie ma ani cienia pieprzonego pojecia. Jesli nie zginie wczesniej albo nie odejdzie na czas, emerytowany reporter jest jak stary marynarz, cale dni stoi w oknie i wspomina. Mozna skonczyc jak Vicente Talon, wloczacy sie po korytarzach, pijacy kawe z automatow i opowiadajacy o swoich bitwach mlodym, jak dziadek Poszepszynski. Czasem zastanawial sie, czy nie bylo lepiej wejsc na mine, jak Ted Stanford na drodze do Famagusty, zapic sie na smierc albo pasc na syfilis w jakims kairskim barze czy burdelu w Bangkoku. Albo na AIDS, tak jak Nino, najpierw dzwiekowiec, a potem kamerzysta Telewizji Hiszpanskiej, ktory wypil wszystko, co sie dalo i przelecial, ile mogl, zanim zniknal za kulisami, nie dozywszy nawet trzydziestki. Czesto razem pracowali w Afryce Polnocnej i w Ciesninie Gibraltarskiej, w tym przez miesiac zastawiajac na Marokanczykow pulapki razem z chlopakami z Polisario, i Barles do dzis wspomina go, z dreszczykiem, toczacego bojke na potluczone butelki w jakiejs knajpie przemytnikow w Gibraltarze. Wyszli z tego cudem, bo Nino, choc delikatny i pedal, byl facetem wyjatkowo walecznym, kiedy sie wstawil, i potrafil rozdzielac ciosy na lewo i prawo. Teraz Nino juz nie zyje i nie musi sie martwic staroscia ani emerytura, ani niczym.
Emerytura… Hermami Tertsch zawsze wspominal o niej, kiedy jego jezyk tracil pewnosc, okolo trzeciej whisky, po tym jak z przenosnego komputera przekazal juz przez telefoniczny kabel material, ktory “El Pais' publikowal nastepnego dnia. Hermann wlasnie wydal ksiazke, w ktorej objasnial wojne w bylej Jugoslawii, i zostal awansowany na szefa dzialu opinii dziennika, co oznaczalo odejscie na emeryture po podrozach i akcjach, po wielu latach spedzonych w Europie Srodkowej. Byl gosciem ze szkoly austro-wegierskiej, podobnie jak Ricardo Estarriol z “Yanguardii' i mistrz nad mistrzami Francisco Eguiagaray, ktorego wszyscy taksowkarze ze wszystkich hoteli Europy Wschodniej pozdrawiali pelnym tresci zdaniem: Szampan, dziewczyny, faktura, no problema. Chojny jak wielkie panisko, mily, z nostalgia odwolujacy sie do czasow cesarstwa, gotow plakac rzewnymi lzami, slyszac