przodu, on znajdowal na wojnie.
Kukunjevac byl tak trudny, jak sie tego spodziewali; nawet bardziej. Na poczatku szedl oddzial “Zebr', elitarnej jednostki zlozonej z zolnierzy o glowach wygolonych w pasma, ktorzy zazwyczaj podczas walk zakrywali sobie twarze kominiarkami. Technika byla prosta: podchodzili do domu, wyprowadzali na muszce ludzi ukrytych w piwnicy, kazali im isc przodem, jako ludzkiej tarczy, a domy po obu stronach drogi zaczynaly plonac. Jeden z zolnierzy podszedl do Marqueza i rzucil mu grozne no pictures, kiedy zauwazyl, ze filmuje cywilow, reszte zdjec musial wiec robic po kryjomu, z kamery na biodrze, jakby wcale nie filmowal. Barles zawsze bedzie pamietal Kukunjevac poprzez zdjecia Marqueza, ktore pozniej, w sali montazowej w Zagrzebiu, inne ekipy telewizyjne ogladaly we wstrzasajacej ciszy. Grupa cywilow idacych w przedzie z podniesionymi rekami, tulacych sie jedni do drugich, jak przestraszone stado. Zolnierze wystrzeliwujacy serie plonace domy w tle. Pochyla droga, bo Marquezowi nie zawsze udawalo sie ustawic wlasciwie kamere, zolnierze chroniacy sie za blacha pancerna oslaniajaca dzialo kolyszace sie z lewej na prawa w rytm krokow. Znow szare, przestraszone stado. W oddali grzyb czarnego dymu pobliskiego wybuchu. Mlody zolnierz krzyczacy z bramy, postrzelony w brzuch, i inny w szoku patrzacy w kamere szklanym wzrokiem, podczas gdy ktos tamuje czy probuje zatamowac – nie zostali dosc dlugo, zeby to sprawdzic – intensywny krwotok z roztrzaskanego uda. I wiesniak w cywilnym ubraniu, bardzo mlody, ktorego przesluchuje zamaskowany zebra, bijac go w twarz tak silnie, ze glowa odwraca mu sie z jednej strony na druga, i chlopak sika po sobie ze strachu, a ciemna plama rosnie, splywajac w dol po nogawce spodni.
Tak. Kukunjevac to byla prawdziwa wojna i w zadnym Hollywoodzie nie udaloby sie tego odtworzyc: szare niebo, zolnierze idacy droga, plonace domy. I poczucie zagrozenia, niezwykly smutek, samotnosc, ktore przekazywal obraz z przekrzywionej kamery Marqueza. Barles pamieta go idacego posrod zolnierzy, z kamera na biodrze, bez wyrazu, z rozszerzonymi nozdrzami i przymknietymi oczami, rozkoszujacego sie smakiem wojny. I byl calkowicie pewny, ze tamtego dnia, w Kukunjevacu, Marquez czul sie szczesliwy.
IV POCZTOWKI Z MOSTARU
– Stawiam dolara – powiedzial Barles – ze nie wysadza mostu.
– Niech bedzie ten dolar.
Marquez wyjal z kieszeni zmiety banknot i podal go. Zawsze stawiali tego samego dolara, przekazujac go sobie zgodnie z wyrokami losu. Tylko raz zmienili walute, w Mostarze, kiedy stawiali milion dinarow, ze nie spadnie ani jedna, bomba miedzy druga i wpol do trzeciej. O drugiej siedem chorwacki mozdzierz trafil o jakies dziesiec metrow od miejsca, gdzie rozmawiali z porucznikiem hiszpanskich niebieskich helmow, zabijajac jednego cywila i raniac dwoch innych. Marquez zapamietal porucznika, jak podnosil jednego z rannych, podczas gdy obok nastapily dwa kolejne wybuchy. Porucznik byl pokryty cudza krwia, wszyscy mysleli, ze on tez dostal, i podobno kiedy jego zona zobaczyla wiadomosci, przerazila sie smiertelnie. Juz po wszystkim Barles poszedl w Mostarze do banku, ktorego ruiny pokryte byly banknotami nieistniejacej juz Federacji Jugoslowianskiej, odliczyl milion w paczkach po tysiac i dal je Marquezowi, zeby splacic honorowy dlug.
Mostar. Widzieli zniszczony podczas bombardowania szesnastowieczny most w dawnej dzielnicy tureckiej, polozonej nad rzeka, gdzie jeszcze na poczatku wojny mozna bylo wypic kawe w jednym ze starych sklepikow na targu. Teraz samo zblizenie sie do tych okolic bylo niebezpieczne, bo caly czas strzelaly mozdzierze i polowali snajperzy. Marquez i Barles szukali dobrego miejsca, jakiegos w miare chronionego rogu i ustawiali sie tam z przygotowana kamera, filmujac przebiegajacych ludzi, do ktorych strzelano z drugiej strony rzeki. Od czasu do czasu spadal pocisk wystrzelony z mozdzierza. Pociski te sa niebezpieczne, bo miedzy domami nie slychac, jak sie zblizaja i nagle spadaja na glowe, co spotkalo Marca Luchette, D'Angelo i brodatego kamerzyste, Alessandra Otte, trzech Wlochow z RAI, ktorzy tydzien pozniej, w styczniu 1994 wyszli z opancerzonego samochodu dokladnie w tym samym miejscu, gdzie Marquez fotografowal porucznika. Tym razem pocisk spadl dziesiec metrow blizej, nadajac im kolejne numery 46, 47 i 48 w spisie dziennikarzy zabitych w Bosni. Barles i Marquez znali Alessandra i jeszcze lepiej Marca, ktory kiedys pokazywal im w hotelu Anna Maria w Medugorje zdjecia swoich dwoch synow; byl to ten sam hotel, z ktorego wyjechali tamtego poranka, zeby przejsc na druga strone frontu i nigdy juz nie wrocili, zostawiwszy w pokojach sprzet i swoje rzeczy, i niezaplacony rachunek. Bo wszyscy zabici reporterzy zostawiaja w hotelach niezaplacone rachunki, brudne koszule w szafie, mape przypieta pinezkami do sciany i butelke whisky na nocnej szafce.
Tak. Barles wiedzial z doswiadczenia, ze mozdzierze sa bardzo zlosliwe. I niech temu zaprzeczy owych siedemdziesieciu nieszczesnych zabitych od jednego wybuchu dwa tygodnie pozniej na targu w Sarajewie. Albo ci, ktorzy stali w kolejce po wode w Mostarze. Kolejki po wode, chleb czy cokolwiek, wszelkiego rodzaju ludzkie skupiska, byly ulubionym celem snajperow strzelajacych nabojami rozpryskowymi. Naboje te naleza do katechizmu snajperow, razem ze stara zasada, ze nigdy nie wolno zabic pierwszej ofiary pierwszym strzalem. Wytlumaczyl to Barlesowi i Marquezowi pewien bosniacki snajper w starej czesci Sarajewa: bardziej oplaca sie strzelac w czesci ciala takie jak rece i nogi, zeby lezeli i wykrwawiali sie, a naprawde polowac na ludzi, ktorzy niosa pomoc. Dopiero na koniec dobic ostatnim strzalem w glowe. Potem sfilmowali snajpera demonstrujacego to w praktyce i dowiedzieli sie, ze czasem, jak sie ma szczescie, mozna trafic w glowe i tak uszkodzic mozg, zeby nadal wysylal impulsy i kiedy cialo jeszcze sie porusza, a ludzie mysla, ze ranny zyje, ida po niego i wtedy – bang!
Miguel Gil Moreno bardzo sie wowczas w Mostarze oburzyl, kiedy mu o tym opowiedzieli. Miguel byl barcelonskim adwokatem, ktory zamienil toge na dziennikarstwo i przejezdzal z jednej strony frontu na druga motorem terenowym z silnikiem 650 cm3. To byla jego pierwsza wojna i wszystkim bardzo sie przejmowal, bo byl w tym wieku, kiedy dziennikarz jeszcze wierzy w dobrych i zlych, traci glowe dla spraw przegranych – i kobiet, i wojen. Byl odwazny, dumny i uprzejmy: nigdy nikogo o nic nie prosil, do wszystkich zwracal sie per pan i bardzo uwazal na slowa. Miguel zalatwil sobie akredytacje, nikt nie wie w jaki sposob, jako korespondent czasopisma “Tylko Motocykl' i przesylal swietne korespondencje
z pierwszej linii dla “El Mundo' i dla dziennikow regionalnych, wykorzystujac do tego satelitarny telefon Czwartego Korpusu Armii. Kiedy inni dziennikarze opowiadali o wojnie z hotelowych pokoi w Medugorje, Splicie czy Zagrzebiu, on niemal caly czas mieszkal w Mostarze, czesto wyjezdzal i wracal z lekarstwami i jedzeniem dla dzieci. Mozna go bylo spotkac wsrod ruin – zielona chustka wokol glowy, wysoki, chudy i nieogolony, z zaczerwienionymi oczami i spojrzeniem, jakie ma czlowiek po przebiegnieciu najdluzszych tysiaca metrow swojego zycia; tysiaca metrow, ktore na zawsze beda go dzielily od tych, do ktorych nikt nigdy nie strzelal. Mial przezwisko Mudzahedin, bo przez swoje ciemne wlosy i orli nos bardziej wygladal na Muzulmanina niz sami Bosniacy. Potem, kiedy zostawal bez grosza, pozwalali mu zadzwonic z satelitarnego telefonu TVE do domu, do matki, ktora zawsze robila mu przerazliwe awantury.
Dziwni ludzie. Wojny zawsze byly pelne dziwnych ludzi. Jak Heidi, niemiecka dziennikarka, ktora karmila okruchami chleba golebie na placu Bascarsija i wsciekala sie, kiedy wybuchy bomb je ploszyly. Albo Florent, francuski fotograf, przystojny jak model od Armaniego, starajacy sie za wszelka cene, zeby go trafili, bo narzeczona w Paryzu zdradzila go, podczas kiedy on nadstawial glowe w Sarajewie; zrozpaczony chodzil po Sniper Avenue, czekajac, az go trafia, a Gervasio Sanchez i kumple z daleka robili mu zdjecia teleobiektywem, na wszelki wypadek. Jednak snajperzy olewali go. Dziwni ludzie, jak Antioco Lostia, z “Corriere', mediolanczyk tak wielki, ze jego kamizelka kuloodporna przypominala kuloodporny stanik, mial zeby jak krolik i wlosy sciete na jeza; jesli do jakiegos pokoju w hotelu Holiday Inn wpadal pocisk, Antioco skreslal go z listy, ktora nosil w kieszeni, jakby to byl kartonik do bingo. Kiedys urzadzil wielka impreze z tej okazji, ze przelecial najladniejsza tlumaczke w hotelu, i cale towarzystwo, lacznie z sama tlumaczka, spotkalo sie w hotelowej restauracji otwartej na te uroczystosc za sprawa dolarow, i wszyscy razem jedli konserwy i spaghetti, a serbskie pociski spadaly na ulice.
Dziwni ludzie, jak banda Julia Alonso, ekipa pracujaca dla roznych telewizji, towarzystwo zawsze zacpane i