Chcialbym, zeby nie bylo watpliwosci: ta sprawa nie miala nic wspolnego z armia. Przestepstwo nie zostalo popelnione na terenie Obozu Currie, a oficer, ktory przyjal tego chlopca do wojska, powinien natychmiast zostac zdegradowany.
Chlopak zdezerterowal, i to zaledwie dwa dni po naszym przybyciu do obozu. Kompletnie bez sensu, ma sie rozumiec, ale w tej sprawie wszystko bylo bez sensu. Dlaczego po prostu nie poprosil o zwolnienie? Rzecz jasna, dezercja nalezy do najpowazniejszych wykroczen, jakie mozna popelnic, ale armia bardzo rzadko karze za nia smiercia, chyba ze maja miejsce jakies nadzwyczajne okolicznosci, na przyklad jezeli znajdzie zastosowanie paragraf „w obliczu nieprzyjaciela” albo zajda inne wazne fakty, zmieniajace klasyfikacje prawna tego czynu.
Armia nawet nie stara sie chwytac dezerterow, i to ma sens. Przeciez wszyscy jestesmy ochotnikami, trafilismy do wojska, poniewaz tego chcielismy, jestesmy z tego dumni, a wojsko jest dumne z nas. Jezeli ktos tak nie mysli, to wolalbym nie miec go obok siebie, kiedy zaczna sie klopoty. Chce wiedziec, ze koledzy beda ratowac moja skore, poniewaz jestem zolnierzem, tak samo jak oni, i moja skora znaczy dla nich tyle samo co ich wlasna. Nie interesuja mnie pseudowojacy, wlokacy sie ciagle gdzies z tylu i szukajacy bezpiecznej kryjowki, jak tylko zrobi sie troche bardziej goraco. Znacznie bezpieczniej jest nie miec nikogo na skrzydle, niz jakiegos malkontenta obarczonego kompleksem poborowego. Jesli wiec uciekaja, to prosze bardzo, szerokiej drogi, lapanie ich to tylko strata czasu i pieniedzy.
Rzecz jasna, wiekszosc wraca, choc czasem dopiero po paru latach. Nikt ich wtedy nie wiesza, tylko dostaja po piecdziesiat razow i moga sobie isc, dokad zechca. Wydaje mi sie, ze czlowiek bardzo szybko spala sie nerwowo, wiedzac, ze jest uciekinierem wsrod uczciwych obywateli, nawet jesli policja nie czyni najmniejszego wysilku, aby go schwytac. „Grzesznicy umykaja w poplochu, nawet gdy nikt za nimi nie biezy”. Pokusa, zeby sie ujawnic, dostac swoj przydzial ciegow, a potem moc oddychac pelna piersia, musi byc ogromna.
Ale ten chlopak nie zglosil sie z wlasnej woli. Nie bylo go juz cztery miesiace i mocno watpie, czy koledzy z jego kompanii w ogole go pamietali, bo sluzyl z nimi zaledwie przez pare dni. Byl po prostu nazwiskiem bez twarzy, fiszka z napisem „Dillinger, N.L.”, o ktorym codziennie na porannym apelu nalezalo meldowac, ze jest „nieobecny nie usprawiedliwiony”.
A potem zabil dziewczynke.
Mial zostac osadzony i skazany przez sad cywilny, ale wyszlo na jaw, ze jest dezerterem, powiadomiono wiec Departament i naszego generala, a ten natychmiast interweniowal. Dezerter trafil do nas, poniewaz jurysdykcja wojskowa ma pierwszenstwo przed cywilna.
Dlaczego general zawracal sobie glowe? Dlaczego nie zostawil sprawy w rekach miejscowego szeryfa?
Czyzby po to, zeby „dac nauczke”?
Wcale nie. Jestem swiecie przekonany, ze general wcale nie uwazal, ze jesli nie urzadzi swoim chlopcom odrazajacego spektaklu, to beda gromadnie zabijali dziewczynki. Teraz uwazam nawet, ze chetnie oszczedzilby nam tego widoku, gdyby tylko mogl.
Otrzymalismy jednak nauczke, choc wtedy nikt o tym nie wspomnial. Byla to nauczka z rodzaju tych, ktore musza dlugo wsiakac w podswiadomosc, zanim zaczna dawac owoce.
Wojsko zajmuje sie swoimi ludzmi bez wzgledu na okolicznosci.
Dillinger wciaz jeszcze byl jednym z nas. Mimo ze go nie chcielismy, mimo ze tak naprawde nigdy go nie zaakceptowalismy, mimo ze najchetniej w ogole bysmy sie do niego nie przyznawali, to jednak on wciaz nalezal do naszego oddzialu. Nie moglismy po prostu wzruszyc ramionami i pozwolic, zeby zajal sie nim szeryf z jakiejs dziury odleglej o tysiac mil stad. Jezeli trzeba zastrzelic psa, wlasciciel zrobi to sam — naturalnie, jesli jest prawdziwym mezczyzna. Do takich rzeczy nie wynajmuje sie byle kogo.
W dokumentach stalo jak wol, ze Dillinger jest nasz, wiec my bylismy za niego odpowiedzialni.
Tego wieczoru w wolnym tempie pomaszerowalismy na plac apelowy (zaledwie szescdziesiat krokow na minute, prawie nic w porownaniu z zazwyczaj stosowanym tempem sto czterdziesci), podczas gdy orkiestra grala
Szybkim krokiem wrocilismy do kwater. Nie wydaje mi sie, zeby ktos zemdlal, i chyba nawet nikogo nie chwycily torsje, choc tego wieczoru wielu zrezygnowalo z kolacji, a w stolowce po raz pierwszy panowala niemal calkowita cisza. Jednak, choc sprawa rzeczywiscie byla paskudna (wiekszosc z nas, w tym takze ja, po raz pierwszy widziala na wlasne oczy smierc), nie wstrzasnela nami tak bardzo jak chlosta Teda Hendricka, chyba dlatego, ze nie sposob bylo postawic sie w miejscu Dillingera albo powiedziec sobie: „To moglem byc ja”. Oprocz dezercji Dillinger dopuscil sie co najmniej czterech powaznych przestepstw. Nawet gdyby jego ofiara zyla, i tak zadyndalby na szubienicy za porwanie, zadanie okupu albo jeszcze za cos innego.
Nie wspolczulem mu wowczas, i teraz takze mu nie wspolczuje. Stare porzekadlo „Zrozumiec znaczy przebaczyc” to calkowita bzdura. Istnieja rzeczy, ktore im lepiej sie rozumie, tym bardziej sie ich nienawidzi. Swoje wspolczucie zarezerwowalem dla Barbary Anny Enthwaite, ktorej nigdy w zyciu nie widzialem, oraz dla jej rodzicow, ktorzy juz nigdy nie zobacza coreczki.
Jak tylko orkiestra odlozyla instrumenty, rozpoczal sie trzydziestodniowy okres zaloby, ktorym chcielismy uczcic pamiec ofiary Dillingera: na sztandarach pojawila sie czarna krepa, a defilady odbywaly sie bez muzyki. Tylko raz uslyszalem, jak ktos sie na to skarzy, ale natychmiast ktos inny zapytal go, czy chce dostac po glowie. Z pewnoscia nie ponosilismy odpowiedzialnosci za tragiczne wydarzenie, lecz prawda bylo rowniez to, ze mielismy chronic male dziewczynki, nie zabijac. Nasz oddzial okryl sie nieslawa, wiec musielismy poniesc kare. Nie tylko bylismy, ale i czulismy sie zhanbieni.
W nocy staralem sie wymyslic sposob, ktory pozwolilby w przyszlosci uniknac podobnych wypadkow. Prawda, ze zdarzaja sie niezmiernie rzadko, ale nawet jeden jedyny raz to i tak za wiele. Niestety, nie udalo mi sie dojsc do zadnego satysfakcjonujacego wniosku. Ten Dillinger… Przeciez wygladal calkiem zwyczajnie, a jego zachowanie ani przeszlosc z pewnoscia nie budzily watpliwosci, bo wowczas nigdy nie zjawilby sie w Obozie Currie. Przypuszczam, ze stanowil kliniczny przypadek patologicznej osobowosci — takiej, co to nie wywoluje podejrzen az do chwili, kiedy jest juz za pozno.
Coz, skoro raz nie udalo sie zapobiec nieszczesciu, istnial tylko jeden sposob, w jaki mozna bylo uzyskac pewnosc, ze tragedia sie nie powtorzy — wlasnie ten z ktorego skorzystalismy.
Jezeli Dillinger zdawal sobie sprawe, co robi (choc wydawalo sie to niemozliwe), wowczas dostal dokladnie to, na co zasluzyl. Szkoda tylko, ze nie cierpial w polowie tak bardzo jak mala Barbara Anna — szczerze mowiac, nie cierpial prawie wcale.
Przypuscmy jednak, ze byl tak szalony, iz najzwyczajniej w swiecie nie wiedzial, ze robi cos zlego. Co wtedy?
Coz, chyba zabija sie wsciekle psy, prawda?
Owszem, ale przeciez szalenstwo jest choroba…
Widzialem tylko dwie mozliwosci: albo nie mial szans na wyleczenie — wiec zarowno ze wzgledu na niego, jak i na innych bylo lepiej, ze nie zyje — albo mial, i wowczas po odpowiednim leczeniu mogl zostac przywrocony spoleczenstwu. Gdyby jednak zaczal rozmyslac nad tym, co zrobil bedac chorym, czy pozostaloby mu inne wyjscie z sytuacji niz samobojstwo? Czy moglby normalnie zyc z taka swiadomoscia?
A gdyby uciekl przed zakonczeniem kuracji i znowu popelnil taki sam czyn? A potem jeszcze raz? Co nalezaloby wtedy powiedziec zrozpaczonym rodzicom?
Wszystko wskazywalo na to, ze jednak zastosowalismy wlasciwe rozwiazanie.
Przypomnialem sobie dyskusje podczas zajec z historii i filozofii moralnosci. Pan Dubois opowiadal o niepokojach, jakie w XX wieku poprzedzily rozpad Republiki Polnocnoamerykanskiej. Wedlug niego, na krotko przed tym, jak zapanowal powszechny chaos, zbrodnie podobne do popelnionej przez Dillingera byly niemal na porzadku dziennym. Terror zapanowal nie tylko w Ameryce Polnocnej, Rosja, Wyspy Brytyjskie, a takze wiele innych rejonow przezywaly dokladnie to samo. Jednak najwieksze nasilenie osiagnal wlasnie w Ameryce, tuz przed ostatecznym rozpadem.
— Wieczorem nikt nie odwazyl sie wejsc do parku, gdyz mogl zostac zaatakowany przez bande zlozona z dzieci uzbrojonych w lancuchy, noze, palki i bron palna domowej roboty — opowiadal Dubois. — Oznaczalo to na pewno ciezkie pobicie, utrate pieniedzy, a byc moze nawet smierc. Taka sytuacja trwala calymi latami, do samej wojny miedzy Sojuszem rosyjsko-angloamerykanskim a Chinska Hegemonia. Morderstwa, handel narkotykami,
