Mniejsze drewienka byly zrecznie poutykane wokol grubej klody i stos wygladal jak awangardowa rzezba. Trzeba bylo odejsc pare krokow, uwaznie sprawdzic ksztalt calosci, poprawic tu i owdzie, obejrzec wszystko z drugiej strony – jak zawsze, czynnosci te zostaly wielokrotnie powtorzone. Gdy sie patrzy na ulozenie drew, w myslach powstaje obraz plonacego ognia. Jak w glowie rzezbiarza, ktory oglada kamien i wyobraza sobie ukryty w nim ksztalt przyszlego dziela.
Uplynelo dosc duzo czasu, zanim pan Mitake uznal przygotowania za zakonczone. Pokiwal glowa, jakby mowil: „No dobrze”, potem zwinal przygotowane gazety w rulon, wsunal je na sam spod pomiedzy kawalki drzewa i podpalil plastikowa zapalniczka. Junko wyjela z kieszeni paczke papierosow, wlozyla jeden do ust i zapalila zapalka. Potem, mruzac oczy, przygladala sie przygarbionym plecom i lekko przerzedzonym wlosom pana Mitake. To byl decydujacy moment. Czy stos zajmie sie, czy nie? Czy wystrzeli ku gorze wielki ogien?
Wszyscy troje stali, w milczeniu przygladajac sie stosowi drewna. Gazety zajely sie szybko, przez chwile drzaly w plomieniach, az skurczyly sie, zwinely i znikly. Potem przez pewien czas nic sie nie dzialo. Nie udalo sie, pomyslala Junko. Byc moze drzewo bylo bardziej wilgotne, niz sie wydawalo.
Gdy calkiem stracila nadzieje, ku gorze, jak jakis sygnal, zaczela unosic sie biala nitka dymu. Poniewaz nie bylo wiatru, dym wznosil sie jedna nieprzerwana smuga. Juz sie rozpalilo, ale nie widac jeszcze plomienia.
Nikt sie nie odzywal. Nawet Keisuke milczal. Wlozyl rece w kieszenie kurtki. Pan Mitake przykucnal na piasku, a Junko stala z zalozonym rekami i co jakis czas, jakby sobie przypominajac, ze pali, zaciagala sie papierosem.
Jak zawsze pomyslala o opowiadaniu Jacka Londona pod tytulem
Nauczyciel wysmial jej poglad.
– Bohater szuka smierci? – powtorzyl zrezygnowanym tonem. – Pierwszy raz slysze taka dziwna interpretacje. Brzmi bardzo oryginalnie. – Przeczytal na glos fragment wypracowania Junko i cala klasa wybuchnela smiechem.
Ale Junko i tak wiedziala, ze wszyscy inni sie myla, nie ona. Przeciez inaczej opowiadanie nie mialoby takiego pieknego i spokojnego zakonczenia.
– Ogien chyba zgasl, prawda, prosze pana? – zapytal niesmialo Keisuke.
– Wszystko w porzadku. Pali sie, nic sie nie martw. Teraz tylko sie przygotowuje i zaraz pojdzie w gore. Dym ciagle sie unosi, prawda? Mowi sie przeciez, ze nie ma dymu bez ognia.
– Mowi sie tez, ze nie ma twardego kutasa bez ladnej dupy.
– Sluchaj no, czy ty tylko o jednym potrafisz myslec? – zapytal z rezygnacja pan Mitake.
– Jest pan pewien, ze nie zgaslo?
– Tak, tak, jestem pewien. Za chwile buchna plomienie.
– A gdzie pan wlasciwie zdobyl taka wiedze?
– Jaka to tam wiedza! Nauczylem sie tego jako dziecko, w harcerstwie. W harcerstwie kazdy sie nauczy rozpalac ogniska, chocby nie chcial.
– Aha – powiedzial Keisuke. – W harcerstwie.
– Tylko ze sama wiedza nie wystarczy. Trzeba tez miec do tego zdolnosci. Moze nie powinienem sie chwalic, ale jesli idzie o palenie ognisk, to w porownaniu z innymi mam szczegolne zdolnosci.
– To dobra zabawa, ale chyba z takich zdolnosci nie ma pieniedzy?
– Tak, pieniedzy nie ma – rozesmial sie pan Mitake.
Jak przepowiedzial pan Mitake, wkrotce w tylnej czesci stosu zaczely sie ukazywac pelgajace ogniki. Slychac bylo cichy trzask galazek. Junko westchnela z ulga. Dobrze poszlo, juz nie ma sie co martwic. Ognisko sie uda. Wszyscy troje powoli wyciagneli rece w strone nowo narodzonego plomienia. Przez pewien czas nie trzeba nic robic. Wystarczy spokojnie patrzec, jak ogien stopniowo nabiera wigoru. Prawdopodobnie piecdziesiat tysiecy lat temu ludzie tak samo grzali rece nad ogniem, pomyslala Junko.
– Kiedys mowil pan, ze pochodzi z Kobe – rzucil lekko Keisuke, jakby nagle cos sobie przypomnial. – Nikt z pana otoczenia nie ucierpial podczas trzesienia ziemi w zeszlym miesiacu? Nie ma pan w Kobe rodziny?
– No, wlasciwie nie wiem. Juz nie mam nic wspolnego z tamtymi stronami. To stare dzieje.
– Mowi pan, ze stare dzieje, ale wcale sie pan nie pozbyl tamtejszego akcentu.
– Naprawde? Nie pozbylem sie? Sam tego nie slysze.
– Nie? No jesli to nie jest akcent z Kansai [2], to ja nie wiem, co to jest – powiedzial Keisuke, przesadnie zmieniajac i akcentujac slowa. – Niech pan nie zartuje.
– Strasznie mowisz! Po co czlowiek z Ibaraki nieudolnie nasladuje tamtejszy akcent? Wy, tutejsi, jak juz sie obrobicie w polu, to lepiej sie zabierzcie za tworzenie gangow motocyklowych.
– Ale mi pan przygadal! Pan potrafi z niewinna mina strasznie dogryzc. Zawsze od razu sie pan czepia prostych ludzi z Ibaraki – powiedzial Keisuke. – Ale mowiac powaznie, nic sie nikomu nie stalo? Ma pan tam przeciez chyba jakichs znajomych? Ogladal pan wiadomosci?
– Nie mowmy o tym – odparl pan Mitake. – Napijesz sie whisky?
– Napije.
– A ty, Junko?
– Troszeczke – powiedziala Junko.
Pan Mitake wyjal z kieszeni skorzanej kurtki metalowa piersiowke i podal Keisuke. Chlopak odkrecil, wlal sobie troche whisky do ust, nie dotykajac wargami szyjki, i glosno przelknal. Potem wzial gleboki oddech.
– Dobra – powiedzial. – Jest to oryginalna dwudziestojednoletnia single malt wysokiej klasy. Beczka debowa. Slychac w niej szum szkockiego morza i westchnienia aniolow.
– Idiota. Plecie, co mu slina na jezyk przyniesie. To zwykla tania Suntory.
Keisuke podal butelke Junko, ktora nalala whisky do zakretki i wypila drobnymi lykami, jakby tylko probujac. Potem z niewyrazna mina skupila sie na tym specyficznym uczuciu, ktore ogarnia czlowieka, gdy napoj ciepla struga splywa z przelyku do zoladka. Rozgrzala sie troche od srodka. Nastepny byl pan Mitake, ktory cicho pociagnal z piersiowki, a po nim znow pil Keisuke, glosno przelykajac. Whisky przechodzila tak z rak do rak, a ogien z kazda chwila poteznial, az rozgorzal z cala moca. Nie nastapilo to nagle, a raczej powoli, stopniowo. Na tym wlasnie polegala wyjatkowosc ognisk pana Mitake. Plomienie nasilaly sie miekko i lagodnie. Jak wyrafinowane, niespieszne pieszczoty bez odrobiny gwaltownosci, ogien rozgrzewal serce.
Przy ognisku Junko zawsze stawala sie milczaca. Trwala praktycznie w bezruchu, tylko od czasu do czasu lekko zmieniala pozycje. Wydawalo jej sie, ze plomienie wszystko w milczeniu przyjmuja, rozumieja i wybaczaja. Pomyslala, ze prawdziwa rodzina to musi byc wlasnie cos takiego.
Do tego miasteczka w prefekturze Ibaraki Junko przyjechala w maju, gdy byla w trzeciej klasie liceum. Wziawszy pieczatke ojca i jego ksiazeczke bankowa, podjela trzysta tysiecy jenow, napakowala do torby tyle ubran, ile tylko weszlo, i uciekla z domu. Wsiadla do pierwszego lepszego pociagu w Tokorozawie i po kilku przesiadkach dotarla do tego malego miasteczka nad morzem. Nigdy przedtem nawet o nim nie slyszala. W agencji nieruchomosci naprzeciw dworca znalazla kawalerke do wynajecia, a po tygodniu zostala sprzedawczynia w sklepie calodobowym przy nadmorskiej szosie. Wyslala do matki list, ze jest zdrowa, zeby sie o nia nie martwic i zeby jej nie szukac.
Nie cierpiala szkoly i nie znosila swojego ojca. Kiedy byla mala, bardzo sie kochali. W wolne dni zawsze gdzies ja zabieral. Gdy trzymala ojca za reke, czula niewyjasniona dume i pewnosc siebie. Ale kiedy pod koniec szkoly podstawowej dostala miesiaczki, zaczely jej rosnac wlosy lonowe i piersi sie zaokraglily, ojciec spojrzal na nia innymi, dziwnymi oczami. Skonczyla gimnazjum, przekroczyla metr siedemdziesiat, a wtedy praktycznie przestal ja zauwazac.