zarobili tego dnia. W glebi ulicy, skad przyszedl, dostrzegl paru gapiow zgromadzonych wokol jego samochodu zaparkowanego przed pierwszym sklepem z zabawkami, jaki odwiedzil. Czas juz wrzucic monete do parkomatu, pomyslal.
Wlozyl reke do kieszeni w poszukiwaniu dziesieciocentowki. Oprocz niej znalazl jeszcze piec i dwadziescia piec centow. Widok monet w dloni sprawil, ze zastanowil sie, czy ma jeszcze cos w portfelu. Wyjal go, otworzyl i stwierdzil, ze w srodku znajduja sie jedynie dwa banknoty dolarowe.
Zwazywszy, ze nie mogl jechac z powrotem do Cliffwood, a przynajmniej nie tak od razu, nie mial wlasciwie dokad pojsc. Potrzebowal pieniedzy na hotel, jedzenie i benzyne. Najbardziej jednak pragnal dostac grajacego baka pomalowanego w kolorowe paski.
Stal na srodku chodnika, rozmyslajac o baku i toczac ze soba spor wewnetrzny. Glos logiki podpowiadal mu, ze to wszystko bzdura. Glos przeczucia mowil mu jednak, ze jest inaczej. To dziala. Przeciez juz kiedys, gdy byl dzieckiem, mial okazje sie o tym przekonac. Wtedy jednak ojciec zabral mu baka.
Co by sie stalo, gdyby nie schowano przed nim baka? Czy wracalby do basniowej krainy, skoro juz odnalazl do niej droge? Co by mu sie tam przytrafilo, kogo i co moglby spotkac, i co znalazlby w domu ukrytym w lasku. Bo wiedzial, ze z czasem dotarlby do tego domku. Gdyby juz przyjrzal mu sie z bliska i przyzwyczail do jego obecnosci, powedrowalby sciezka prosto do drzwi i zapukal.
Zastanawial sie, czy ktos jeszcze obserwowal kiedys baka i podrozowal do basniowej krainy tak jak on. A jesli tak, to co sie dzialo dalej?
W kazdym razie na pewno nie dotarl tam wlasciciel sklepu z zabawkami, bo powiedzial, ze nigdy nie interesowal sie, gdzie znikaja paski. Siedzial tylko, gapil sie i sluchal grania baka.
Vickers zachodzil w glowe, dlaczego wlasnie on sposrod wszystkich ludzi mialby byc tym jedynym, ktory odnalazl przejscie. Ciekaw byl tez, czy zaczarowana dolina nie jest przypadkiem czescia tej samej bajki i czy on i dziewczyna nie przeszli jakiejs innej, niewidzialnej bramy. Bo z cala pewnoscia dolina, ktora widzial tego ranka, nie byla ta sama, zaczarowana dolina, ktora pamietal.
Byl tylko jeden sposob, zeby sie przekonac. I potrzebowal do tego baka.
Ale, ale… przeciez mial juz jednego baka! Szukal go wszedzie, zupelnie zapominajac o tym starym, odnalezionym dzis w szopie. Trzeba by mu co prawda wyprostowac raczke, do srodka nalac troche oliwy i pomalowac korpus, ale poza tym nic mu przeciez nie brakowalo.
I prawdopodobnie byl o wiele lepszy niz kaidy nowy, bo przeciez byl to ten sam bak, ktory kiedys juz pozwolil mu sie przeprawic na druga strone. Poza tym czul cieplo na sama mysl, ze ten wlasnie egzemplarz odznaczal sie jakimis specjalnymi, mistycznymi wlasciwosciami, jakich nie posiadal zaden inny.
Ucieszyl sie, ze wpadl na ten pomysl. Zabawka lezala w schowku w samochodzie, gdzie wrzucil ja po odnalezieniu. Poszedl do sklepu z narzedziami.
— Potrzebuje farby — zaczal. — Najbardziej jaskrawej i blyszczacej, jaka macie. Czerwonej, zielonej i zoltej. Poza tym chcialbym jeszcze jakis maly pedzelek.
Ze sposobu, w jaki sprzedawca spojrzal na niego, domyslil sie, ze maja go tutaj za oblakanego.
22
Z pokoju hotelowego zadzwonil do Ann. Telefon byl oczywiscie na jej rachunek, poniewaz po zjedzeniu kolacji pozostalo mu jedynie dziewiecdziesiat centow.
Ann sprawiala wrazenie, ze sie jej spieszy.
— Jay, gdzie jestes? Gdzie ty sie na Boga podziewasz? Opowiedzial jej, gdzie jest.
— Ale dlaczego
— Nic specjalnego — odparl Vickers. — No, przynajmniej na razie. Po prostu jestem uciekinierem. Musialem zwiewac z Cliffwood.
— Co takiego?
— Przygotowywali dla mnie nowy, gustowny krawat ze sznura konopnego. Ktos wbil im do glowy, ze zabilem czlowieka.
— Chyba ci odbilo. Przeciez ty bys nie zabil nawet muchy. — Oczywiscie. Ale nie starczylo mi czasu, zeby im to wytlumaczyc. Nie mialem nawet takiej sposobnosci.
— No coz — ciagnela Ann — rozmawialam z Ebem…
— Z kim?
— No wiesz, z tym facetem z warsztatu. Slyszalam, jak kiedys o nim wspominales. Wszedzie cie szukalam. Przez bite dwa dni sprawdzalam kazdy kat. Dzwonilam do ciebie do domu, ale nikt nie odpowiadal, wiec przypomnialam sobie, ze mowiles o Ebie, mechaniku samochodowym i poprosilam na centrali, zeby mnie z nim polaczyli, a potem…
— I co powiedzial?
— Nic — odparla Ann. — Ze nie widzial cie juz od jakiegos czasu i nie wie, gdzie jestes. Ale powiedzial, zebym sie nie martwila.
— To Eb pomogl mi uciec — wyjasnil Vickers. — Ostrzegl mnie, ze szykuje sie lincz, dal mi samochod, troche pieniedzy i wygonil z miasta.
— A wlasciwie to kogo miales niby zabic?
— Hortona Flandersa. To ten starszy czlowiek, ktory niedawno zaginal.
— Ty bys go przeciez nie zabil. Mowiles, ze to mily czlowiek. Slyszalam na wlasne uszy.
— Sluchaj Ann, ja nikogo nie zabilem. Ktos po prostu podburzyl ludzi.
— Ale nie mozesz wracac do Cliffwood.
— Nie — zgodzil sie Vickers. — Nie moge. — I co bedziesz robil?
— Nie wiem. Chyba po prostu bede sie ukrywac.
— Dlaczego od razu do mnie nie zadzwoniles? — denerwowala sie Ann. — Dlaczego uciekales? Powinienes byl natychmiast przyjechac do Nowego Jorku. Nowy Jork, to najlepsze miejsce na swiecie dla czlowieka, ktory chce sie ukryc. Mogles przynajmniej do mnie zatelefonowac.
— Zaraz, przeciez wlasnie do ciebie dzwonie, nie?
— Pewnie, dzwonisz, bo nie masz forsy i chcesz, zebym ci troche przeslala.
— Jeszcze nie prosilem o pieniadze. — Ale zaraz to zrobisz.
— Tak — zgodzil sie Vickers. — Obawiam sie, ze masz racje. — Nie interesuje cie, dlaczego wszedzie cie szukalam?
— Niespecjalnie — odparl Vickers. — Ale pewnie dlatego, ze nie chcesz, zebym ci sie wywinal. Zaden agent nie chcialby, zeby jego najlepszy pisarz zwial…
— Vickers — syknela Ann — pewnego dnia ukrzyzuje cie przy glownej autostradzie jako ostrzezenie dla innych.
— Bylbym najbardziej godnym pozalowania Jezusem, jakiego kiedykolwiek widzialas. Nie moglas lepiej wybrac.
— Szukalam cie — wyjasnila Ann — bo Crawford doslownie oszalal. Cena nie gra dla niego zadnej roli. Wymienilam mu pewna sume konczaca sie wieloma zerami, a on nawet nie mrugnal okiem.
— Wydawalo mi sie, ze pozbylismy sie pana Crawforda zdziwil sie Vickers.
— Crawforda nie mozna sie pozbyc — odparla Ann, po czym umilkla.
— Ann — spytal Vickers. — Ann, co sie stalo?
— Crawford strasznie sie boi. — Jej glos byl spokojny, ale wyraznie slychac w nim bylo napiecie. — Nigdy jeszcze nie widzialam, zeby ktos tak sie bal. Przyszedl do mnie. Wyobrazasz sobie?! To nie ja do niego poszlam. Wpadl do mojego biura zdyszany i zasapany. Obawialam sie, ze nie znajde odpowiednio solidnego krzesla, ktore mogloby go utrzymac. Ale pamietasz to krzeslo debowe stojace w rogu? Jeden z pierwszych mebli, ktore kupilam do biura. Trzymalam je tylko z sentymentu. W kazdym razie nadawalo sie.
— Do czego?
— Do utrzymania go — zasmiala sie Ann. — Wszystko inne rozpadloby sie pod nim jak nic. Pamietasz, jaki z niego kawal chlopa?
— Grubas — podpowiedzial Vickers. — Chyba tego slowa szukalas.